Выбрать главу

Hilary oparła się plecami o drzwi.

Pomyślała o nagraniu, które usłyszała wczoraj rano w gabinecie doktora Nicholasa Rudge’a. Pomyślała o bliźniętach, jako dzieciach zamykanych tutaj, zaciskających sobie rękoma nosy i usta, usiłujących nie dopuścić, aby karaluchy wpełzły do wnętrza ich ciał. Ten ochrypły, chrzęszczący głos ich obydwu był efektem krzyku; całych godzin, całych dni krzyku.

Przerażona wpatrywała się w ciemność, czekając, aż pochłonie ją ocean żuków.

Poczuła, że kilka wędruje jej po łydkach, natychmiast pochyliła się i strzepnęła je.

Jeden wbiegł na jej lewą rękę. Uderzyła go dłonią, zmiażdżyła.

Przerażający szmer ruszających się insektów był teraz ogłuszający.

Przyłożyła dłonie do uszu.

Jeden karaluch spadł jej na głowę z sufitu. Krzycząc wyplątała go z włosów, odrzuciła daleko.

Nagle drzwi otworzyły się i do piwnicy wtargnęło światło. Zobaczyła, że cwałująca fala karaluchów, znajdująca się zaledwie na następnym stopniu pod nią, odsuwa się na widok słońca, i w tym momencie Tony wyciągnął ją na deszcz i piękne brudnoszare światło.

Parę karaluchów przywarło jej do ubrania, ale Tony wszystkie je strącił.

– Mój Boże! – krzyknął. – Mój Boże, mój Boże!

Hilary oparła się o niego.

Nie miała już na sobie żadnych karaluchów, ale była pewna, że je nadal czuje. Że pełzają i wiją się na jej ciele.

Trzęsła się gwałtownie, niepohamowanie i Tony objął ją swym zdrowym ramieniem. Przemawiał do niej miękko, spokojnie, przywołującą do siebie.

Aż wreszcie udało jej się przestać krzyczeć.

– Jesteś ranny – powiedziała.

– Przeżyję. I będę malował.

Zobaczyła Frye’a. Leżał na trawie z twarzą przy ziemi, niewątpliwie martwy. Z jego pleców wystawał nóż, a koszula była przesiąknięta krwią.

– Nie miałem wyboru – oświadczył Tony. – Naprawdę nie chciałem go zabić. Było mi go żal… odkąd wiedziałem, przez co przeszedł z winy Katarzyny. Ale nie miałem wyboru.

Pozostawili trupa na trawniku.

Hilary z trudem trzymała się na nogach.

– Umieszczała bliźniaków w tym miejscu, kiedy chciała ich ukarać – szepnęła Hilary. – Ile razy? Sto? Dwieście? Tysiąc razy?

– Nie myśl o tym – powiedział Tony. – Myśl tylko o tym, że żyjemy, że jesteśmy razem. Myśl o tym, czy chcesz wyjść za lekko poturbowanego eks – gliniarza, który usiłuje zarobić na życie malowaniem obrazów.

– Myślę, że bardzo mi się podoba ten pomysł.

Z oddalonej o czterdzieści stóp kuchni na tylny ganek wypadł szeryf Laurensky.

– Co tu się stało? – zawołał do nich. – Czy nic wam nie jest?

Tony nie raczył mu odpowiedzieć.

– Czeka nas wiele wspólnych lat – mówił do Hilary. – I od dzisiaj wszystko będzie dobrze. Po raz pierwszy w życiu oboje wiemy, kim jesteśmy, czego chcemy i dokąd zmierzamy. Pokonaliśmy przeszłość. Przyszłość będzie łatwa.

Kiedy szli w kierunku Laurensky’ego, kropił na nich lekki, jesienny deszcz.

Słychać było jego szept w trawie.

Dean R. Koontz

***