Tony chętnie pracował ponad normę na rzecz wydziału, ponieważ był ambitny. Nie chciał do końca życia pozostać tylko zwykłym oficerem śledczym. Pragnął przynajmniej dopracować się stopnia kapitana, a nawet wyższej rangi, może trafi aż do samej góry, do urzędu szefa wydziału, gdzie płaca i emerytura są o wiele większe, niż gdyby pozostał na swym obecnym stanowisku. Wychował się w licznej rodzinie włoskiej, w której oszczędność była religią równie ważną jak wyznanie rzymskokatolickie. Jego ojciec, Carlo, był imigrantem, który pracował jako krawiec. Staruszek ciężko i długo harował, aby jego dzieci miały gdzie mieszkać, w co się ubrać i co zjeść, ale dość często dochodził niebezpiecznie blisko do nędzy i bankructwa. W rodzinie Clemenzów było wiele chorób i niespodziewane rachunki za szpital i lekarstwa pochłaniały przerażająco wysoki procent tego, co Carlo zarobił. Kiedy Tony był jeszcze dzieckiem, zanim był już wystarczająco duży, aby zrozumieć, co to są pieniądze i budżet domowy, zanim w ogóle poznał obezwładniający strach przed ubóstwem, z którym żył jego ojciec, przesiedział setki, a może tysiące krótkich, lecz dosadnie ujętych wykładów na temat odpowiedzialności finansowej. Carlo instruował go nieomal codziennie o znaczeniu ciężkiej pracy, ostrożności finansowej, o potrzebie ambicji i zdobycia zawodu. Jego ojciec powinien był pracować w wydziale prania mózgu CIA. Tony został tak całkowicie zindoktrynowany, tak kompletnie nasączony ojcowskimi lękami i zasadami, że nawet w wieku trzydziestu pięciu lat, mając pokaźne konto w banku i stałą pracę, czuł się niepewnie, kiedy przebywał poza pracą dłużej niż dwa lub trzy dni. Nierzadko dłuższy urlop stawał się dla niego ciężką próbą, zamiast przyjemnością. Brał cotygodniowo dużo nadgodzin, ponieważ był synem Carla Clemenzy, a syn Carla Clemenzy oczywiście nie mógł postępować inaczej.
Frank Howard miał inne powody do poświęcania się na rzecz wydziału. Nie wydawał się ani trochę bardziej ambitny niż kolega, ani też nie martwił się nadmiernie o pieniądze. Na ile Tony mógł stwierdzić, Frank brał nadgodziny, ponieważ żył naprawdę dopiero w pracy. Oficer śledczy to była jedyna rola, którą wiedział, jak odgrywać, jedyna rzecz, która dawała mu poczucie celu i własnej wartości.
Tony oderwał wzrok od czerwonych świateł jadących przed nimi samochodów i przyjrzał się twarzy partnera. Frank nie zauważył, że jest przedmiotem obserwacji Tony’ego. Jego uwaga była skupiona na prowadzeniu; wpatrywał się z natężeniem w przypominający rtęć strumień ruchu ulicznego na bulwarze Wilshire. Zielony poblask światełek deski rozdzielczej i przyrządów pomiarowych rozświetlał jego wyraziste rysy. Nie był przystojny w klasycznym sensie, ale na swój sposób mógł się podobać. Miał szerokie brwi, głęboko osadzone niebieskie oczy, odrobinę za duży ostry nos. Ładnie ukształtowane usta, lecz zbyt często ułożone w ponury grymas, który wykrzywiał wydatną linię szczęki. Twarz ta niewątpliwie promieniowała siłą i urokiem – i więcej niż śladem nieugiętej jednostronności. Łatwo było wyobrazić sobie Franka, jak wraca do domu, siada i każdego bez wyjątku wieczoru zapada w trans, który trwa od końca pracy do ósmej następnego ranka.
Oprócz ich gotowości do pracy poza godzinami Tony i Frank mieli parę innych cech wspólnych. Chociaż wielu detektywów cywilnych odrzucało dawny kodeks ubraniowy i zgłaszało się teraz na służbę we wszystkim, co mieli, od dżinsów po ubrania wieczorowe, Tony i Frank byli nadal wyznawcami noszenia tradycyjnych garniturów i krawatów. Uważali siebie za zawodowców, wykonujących zawód, który wymagał szczególnych umiejętności i wykształcenia, równie życiowy i wymagający jak zawód sędziego, nauczyciela czy pracownika socjalnego – a nawet jeszcze bardziej wymagający – a dżinsy po prostu nie pasowały najlepiej do obrazu zawodowca. Żaden z nich nie palił. Żaden z nich nie pił podczas pracy. I żaden z nich nie zwykł zrzucać swojej roboty papierkowej na drugiego.
Więc może nam to wyjdzie, pomyślał Tony. Może po jakimś czasie uda mi się go spokojnie przekonać, żeby częściej stosował wdzięk, a rzadziej przemoc wobec świadków. Może uda mi się go zainteresować filmami i kuchnią, jeśli nie książkami, sztuką i teatrem. Tak mi się trudno do niego przyzwyczaić, bo mam zbyt wysokie wymagania. Jezu, żeby on tylko więcej mówił, a nie siedział tu jak kłoda!
Podczas pozostałej części swojej kariery inspektora śledczego Tony zwykł oczekiwać bardzo dużo od tego, z kim jeździł po mieście, ponieważ przez pięć lat, aż do siódmego maja, pracował z nieomal doskonałym partnerem, Michaelem Savatino. Obydwaj z Michaelem wywodzili się z włoskich rodzin; łączyły ich pewne etniczne wspomnienia, problemy i upodobania. A najistotniejsze było to, że stosowali podobne metody w pracy policyjnej i znajdowali przyjemność w wielu takich samych zajęciach pozazawodowych. Michael chciwie połykał książki, był kinomanem i doskonałym kucharzem. Ich dni były pełne fascynujących rozmów.
W styczniu Michael i jego żona Paula pojechali na weekend do Las Vegas. Byli na dwóch pokazach. Zjedli dwa razy kolację w „Jamie Battisty” – najlepszej restauracji w mieście. Wypełnili tuzin kart do keno i nic nie wygrali. Zagrali w dwudolarowego Black Jacka i stracili sześćdziesiąt dolców. I na godzinę przed zaplanowanym odjazdem Paula włożyła srebrnego dolara do automatu, który obiecywał rosnącą pulę, pociągnęła za uchwyt i wygrała nieco ponad dwieście dwadzieścia tysięcy dolarów.
Michael nigdy nie uważał pracy w policji za najważniejszą w wyborze kariery, ale tak jak Tony, szukał poczucia bezpieczeństwa. Uczęszczał do akademii policyjnej i awansował stosunkowo szybko z umundurowanego policjanta patrolującego ulice na detektywa, ponieważ służba państwowa dawała przynajmniej umiarkowane zabezpieczenie finansowe. Jednakże w marcu Michael przedłożył w wydziale sześćdziesięciodniowe wypowiedzenie i w maju odszedł z pracy. Przez całe swe dorosłe życie pragnął posiadać restaurację. Pięć tygodni temu otworzył „Savatino’s”, małą, ale autentycznie włoską ristorante na bulwarze Santa Monica, niedaleko Century City.
Marzenie spełniło się.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że mógłbym urzeczywistnić swoje marzenie w ten sam sposób? Tony zastanawiał się nad tym, kontemplując mijane przez nich nocne miasto. Jakie jest prawdopodobieństwo, że mógłbym pojechać do Las Vegas, wygrać dwieście tysięcy dolców, zrezygnować z pracy w policji i spróbować zostać artystą?
Nie musiał zadawać tego pytania na głos. Nie potrzebował opinii Franka Howarda. Znał odpowiedź. A jakie jest prawdopodobieństwo? Cholernie małe. Mniej więcej takie, jakby się miał nagle dowiedzieć, że jest dawno temu zaginionym synem bogatego księcia arabskiego.
Tak jak Michael Savatino zawsze marzył o zostaniu restauratorem, tak Tony Clemenza marzył o zarabianiu na życie jako artysta. Miał talent. Tworzył dzieła sztuki różnymi technikami: piórkiem i tuszem, akwarelami, farbami olejnymi. Był nie tylko uzdolniony technicznie, ale miał również żywą i unikalną wyobraźnię twórczą. Być może, gdyby się urodził w mieszczańskiej rodzinie, dysponującej przynajmniej skromnymi środkami finansowymi, poszedłby do dobrej szkoły, pobierał odpowiednie nauki u najlepszych nauczycieli, powiększył swoje dane mu przez Boga zdolności i odniósłby nadzwyczajny sukces. Zamiast tego uczył się sam za pomocą setek książek o sztuce, a tysiące pracowitych godzin spędzał na ćwiczeniach rysunkowych i eksperymentach z materiałami malarskimi. I był ofiarą tego zgubnego braku wiary w siebie, tak często spotykanego u samouków w różnych dziedzinach. Chociaż wziął udział w czterech wystawach i dwukrotnie zdobył najwyższe nagrody w swojej klasie, nigdy poważnie nie myślał o odejściu z zawodu i rzuceniu się w wir życia twórczego; ono było niczym więcej jak przyjemną wizją, jasnym marzeniem na jawie. Żaden syn Carla Clemenzy nigdy by nie porzucił cotygodniowego czeku z wypłatą na rzecz strasznej niepewności zatrudnienia się u siebie samego, chyba że najpierw rozbiłby bank w Las Vegas.