– To przedsięwzięcie jest moim źródłem zasilania – powiedziała. – Kiedy je ukończę, moje życie się zmieni.
– Jasne. Ale…
– Pracowałam ciężko, cholernie ciężko, nie myśląc o niczym innym, tylko żeby skorzystać z tej szansy. Mogę przyznać: mam obsesję na punkcie swojej pracy. Ale dopiero wtedy, gdy zdobędę już reputację dobrej pisarki i reżysera, poczuję się bezpiecznie. Będę wreszcie mogła odegnać demony – moich rodziców, Chicago, wszystkie te złe wspomnienia. Będę w stanie odpoczywać i prowadzić bardziej normalne życie. Ale jeszcze się nie mogę rozluźnić. Jeżeli teraz zwolnię, to przegram. Być może tylko tak myślę, ale to to samo.
– W porządku – westchnął. – Ale w „Palm” moglibyśmy się nieźle zabawić.
Przyprowadzono jej samochód.
Uściskała Wally’ego.
– Prawdopodobnie zadzwonię do ciebie jutro, żeby się tylko upewnić, czy ta sprawa z Warner Brothers to nie sen.
– Zawieranie kontraktu potrwa kilka tygodni – powiedział. – Ale nie przewiduję żadnych poważniejszych problemów. Około przyszłego tygodnia podpiszemy wstępną umowę i potem będziesz mogła zorganizować spotkanie w studiu.
Przesłała mu całusa, podbiegła do samochodu, dała napiwek pracownikowi parkingu i odjechała.
Kierowała się w stronę wzgórz, obok domów wartych miliony dolarów, obok trawników zieleńszych od dolarów, skręciła w lewo, potem w prawo, na chybił trafił, kierując się donikąd, jechała tylko dla odprężenia. To była jedna z tych niewielu ucieczek, na które sobie pozwalała. Większość ulic była spowita w purpurowe cienie, rzucane przez baldachimy zielonych gałęzi; na chodniki wkradała się noc, mimo że ponad gęstwiną palm, dębów, klonów, cedrów, cyprysów, jakarand i sosen jeszcze trwał dzień. Włączyła długie światła i spenetrowała kręte kaniony paru ulic, dopóki jej frustracja nie opadła.
Później, kiedy noc zapadła nie tylko nad drzewami, ale i pod nimi, zatrzymała się przy meksykańskiej restauracji na bulwarze La Cienega. Gipsowe ściany koloru jaskrawego beżu. Fotografie meksykańskich bandytów. Intensywny zapach ostrego sosu, przyprawy taco i tortilli z kukurydzianej mąki. Kelnerki w chłopskich bluzkach z dużym wycięciem i czerwonych spódnicach w gęstą kratę. Hilary zamówiła enchilady z serem, ryż, odsmażaną fasolę. Jedzenie smakowało tak samo dobrze, jakby było podawane przy świecach, gitarowej muzyce i w towarzystwie kogoś szczególnie jej bliskiego.
Muszę pamiętać, żeby to powiedzieć Wally’emu, pomyślała popijając ostatnią enchilada łykiem dos esquis, ciemnego, meksykańskiego piwa.
Zastanowiła się jednak nad tym przez chwilę i nieomal usłyszała jego odpowiedź: „Kotku, to nic innego, jak niczym nie usprawiedliwiona psychologiczna racjonalizacja. To prawda, że samotność nie zmienia smaku jedzenia, światła świec, dźwięku muzyki – ale to nie oznacza, że samotność jest potrzebna, dobra albo zdrowa”. Nie byłby po prostu w stanie nie wygłosić przed nią jednego z tych swoich ojcowskich kazań na temat życia; a wysłuchiwania go nie ułatwiałby fakt, że wszystko, co mówił, miało sens.
Lepiej nie mów o tym, powiedziała sobie. Nigdy nie dogodzisz Wally’emu Topelisowi.
Wsiadła z powrotem do samochodu, zapięła pasy, puściła w ruch ogromny silnik, włączyła radio i chwilę siedziała przypatrując się potokowi pojazdów przelewającemu się po La Cienega. Dzisiaj były jej urodziny. Dwudzieste dziewiąte urodziny. I pomimo tego, że odnotował je w swojej kolumnie Hank Grant w „Hollywood Reporter”, na całym świecie chyba tylko ją jedną obchodziły. No i tak było dobrze. Była samotnikiem. Zawsze była samotnikiem. Czy nie powiedziała Wally’emu, że wystarcza jej własne, znakomite towarzystwo?
Obok niej przepływał niekończący się strumień połyskujących samochodów, pełnych ludzi, którzy jechali gdzieś i po coś – zazwyczaj parami.
Nie chciała jeszcze wracać do domu, ale poza nim nie miała dokąd jechać.
W domu było ciemno.
Oświetlony łuną rtęciowej latarni ulicznej trawnik wydawał się bardziej niebieski niż zielony.
Hilary wprowadziła wóz do garażu i podeszła do drzwi frontowych. Jej obcasy stukały nienaturalnie głośno po kamiennej ścieżce.
Noc była pogodna. Z ziemi nadal unosiło się ciepło słonecznego dnia, a chłodny morski wiatr, który przez wszystkie pory roku owiewał nieckę miasta, jeszcze nie dodał zwykłego jesiennego chłodu do powietrza; ale później, około północy, będzie mglisto.
W krzakach ćwierkały świerszcze.
Weszła do domu, wymacała światło przy wejściu, zamknęła drzwi na klucz. Zapaliła też światła w salonie i znajdowała się już parę kroków poza przedsionkiem, kiedy usłyszała za sobą jakiś ruch i odwróciła się.
Z szafy w przedsionku wyszedł mężczyzna. Torując sobie drogę z tej ciasnej przestrzeni, strącił ramieniem płaszcz z wieszaka i z głośnym łomotem uderzył drzwiami o ścianę. Był wysokim mężczyzną w wieku około czterdziestu lat, ubranym w szerokie, czarne spodnie, obcisły sweter i skórzane rękawiczki. Miał ten rodzaj twardych, wielkich muskułów, jakie można sobie wyrobić dzięki długoletniemu podnoszeniu ciężarów; nawet jego nadgarstki, widoczne między mankietami swetra i rękawiczkami, były grube i umięśnione. Zatrzymał się w odległości dziesięciu stóp od Hilary, uśmiechnął się szeroko, skinął głową i oblizał wąskie wargi.
Nie wiedziała, jak ma zareagować na jego widok. Nie był zwykłym intruzem, całkowicie dla niej nieznajomym – jakimś punkiem albo obszarpanym degeneratem ze wzrokiem zamglonym narkotykami. Był jednak dokładnie ostatnim człowiekiem, z którym spodziewała się zetknąć w tego typu sytuacji. Bardziej już tylko zaskoczyłby ją widok uprzejmego, drobnego Wally’ego Topelisa wyłaniającego się z tej szafy. Była raczej zakłopotana niż przestraszona. Poznała go trzy tygodnie temu, kiedy szukała tła do akcji scenariusza w północnokalifornijskim okręgu upraw winorośli. Pojechała tam, aby nie myśleć o dokonywanej przez Wally’ego transakcji, której przedmiotem była ukończona Godzina wilka. Frye uchodził za ważną i cenioną osobistość w dolinie Napa. Ale to nie wyjaśniało, co do diabła robił w jej domu, dlaczego ukrywał się w jej szafie.
– Pan Frye – powiedziała z zakłopotaniem.
– Cześć, Hilary. – Miał głęboki, jakby chrzęszczący głos, który był uspokajający i ojcowski, kiedy wybrała się na dłuższą, indywidualną wycieczkę po jego winnicy koło St. Helena, ale teraz brzmiał chropawo, złowieszczo i groźnie.
Nerwowo odchrząknęła.
– Co pan tu robi?
– Przyjechałem się z tobą spotkać.
– Po co?
– Po prostu musiałem się z tobą jeszcze raz spotkać.
– W jakiej sprawie?
Nadal uśmiechał się szeroko. Miał pełen napięcia, drapieżny wyraz twarzy. Uśmiechał się jak wilk, który lada moment pochwyci w swe wygłodniałe szczęki osaczonego królika.
– Jak pan tu wszedł?
– Piękna.
– Co?
– Taka piękna.
– Proszę przestać.
– Szukałem takiej, jak ty.
– Pan mnie straszy.
– Jesteś naprawdę piękna.
Zrobił krok w jej kierunku.
Nie miała wątpliwości, czego chce. Ale to było idiotyczne, bezsensowne. Dlaczego bogaty człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej miałby jechać setki mil, żeby ryzykować swoim majątkiem, reputacją i wolnością w zamian za jedną krótką chwilę brutalnie wymuszonego seksu?
Zrobił następny krok.
Cofnęła się przed nim.
Gwałt. To nie miało sensu. Chyba że… Jeżeli miał ją zamiar potem zabić, to niczym zupełnie by nie ryzykował. Miał rękawiczki. Nie zostawi żadnych śladów ani wskazówek. I nikt nie uwierzy, że znany i wysoce szanowany właściciel winnicy z St. Helena jechałby aż do Los Angeles, żeby ją zamordować i zgwałcić. Nawet gdyby ktoś w to uwierzył, to nie byłoby podstaw, żeby akurat pomyśleć o nim. Śledztwo w sprawie zabójstwa nigdy nie naprowadziłoby na niego.