Выбрать главу

– Ale za to rycerskość cię zawiodła – odrzekła ironicznie.

– Bądźże rozsądna, moja droga! Czy myślisz, że pozwolę zrobić ze swojego ciała poduszkę na szpilki, ile razy jakiemuś amatorowi żabich nóżek nie spodoba się kształt twego nosa?

– Nie masz się czego obawiać, sir Percy! Nigdy się to nie stanie, żeby mężczyźnie mój nos się nie podobał.

To rzekłszy, ukłoniła mu się z wdziękiem.

– Hańba temu, kto się boi! Czy wątpisz o mojej odwadze, pani? Kto, jeżeli nie ja, popiera boksowanie? Czyż nie tak, Tony? Niedawno sam zmierzyłem się z Red Sam'em i miał się z pyszna!

– Szkoda, że tego nie widziałam! Ha, ha, ha! Musiałeś ślicznie wyglądać! Ha, ha, ha! A teraz boisz się Francuzika!

Śmiech jej rozlegał się wesoło po starej dębowej sali.

– Ha, ha, ha! – zawtórował jej sir Percy – zaszczycasz mnie, pani! Do licha, Ffoulkes, spójrz tylko! potrafiłem zabawić moją żonę, kobietę najinteligentniejszą w Europie! Napijmy się na jej zdrowie!

Uderzył potężnie w stół.

– Hej, Jelly! Prędko, przyjacielu, bywaj!

I znów zapanowała zgoda, a Jellyband przychodził z wolna do siebie po przebytych wzruszeniach.

– Czarę gorącego i mocnego ponczu, rozumiesz? – rzekł sir Percy. – Dowcip, który potrafił rozbawić inteligentną kobietę, musi być podtrzymywany! Ha, ha, ha! śpiesz się, poczciwcze!

– Nie ma na to czasu -zaprotestowała Małgorzata. -Kapitan okrętu zjawi się lada chwila i mój brat musi siadać na jacht, inaczej "Day Dream" nie zdąży skorzystać z przypływu.

– Nie zdąży, kochanie? Jest więcej czasu niż potrzeba dla każdego gentlemana, aby się upić i siąść na okręt, nim nastąpi odpływ.

– Zdaje mi się, pani -zauważył z uszanowaniem Jelllyband – że młody pan nadchodzi wraz z kapitanem okrętu.

– Doskonale! – zawołał Blakeney – Armand St. Just wypije z nami czarę ponczu. Czy myślisz, Tony – dodał, zwracając się w stronę wicehrabiego – że ten młody zapaleniec będzie chciał z nami wychylić szklankę? Powiedz mu, że pijemy na zgodę.

– Bawicie się tak dobrze w wesołym towarzystwie, że nie weźmiecie mi za złe, że pożegnam się z moim bratem w sąsiednim pokoju – rzekła Małgorzata.

Protesty nie były na miejscu. Lord Antony i sir Andrew zrozumieli doskonale, że lady Blakeney nie mogła dzielić ich wesołości. Jej przywiązanie do brata Armanda było rozczulające i głębokie. Spędził właśnie parę tygodni u niej w Anglii, a teraz powracał, aby służyć ojczyźnie tam, gdzie śmierć była jedynie nagrodą za trudy i poświęcenia dla niej poniesione.

Sir Percy również nie próbował zatrzymywać żony. Z tą wytworną galanterią, która cechowała każdy jego ruch, otworzył przed nią drzwi kawiarni, złożywszy jej wpierw głęboki ukłon, ona zaś opuściła salę, rzuciwszy na niego jedynie przelotne, pogardliwe spojrzenie.

Tylko sir Andrew, którego myśl z chwilą poznania Zuzanny stała się przenikliwsza, czulsza i zgadująca, zauważył dziwne wejrzenie, pełne głębokiego i beznadziejnego smutku, którym sir Percy żegnał znikającą postać uroczej kobiety.

Rozdział VII. Tajemniczy ogród

Wyszedłszy z hałaśliwej kawiarni na źle oświetlony korytarz, Małgorzata Blakeney miała wrażenie, że oddycha swobodniej. Westchnęła głęboko z ulgą, jak gdyby zostawiła na progu gniotące ją brzemię i kilka łez spłynęło jej po twarzy.

Deszcz przestał padać. Spośród szybko przesuwających się chmur blade promienie słońca ozłacały piękne białe wybrzeże Kentu i domy otaczające admiralską przystań.

Małgorzata stanęła na progu i spojrzała na morze. Tu, na tle mieniącego się wciąż nieba, stał wspaniały okręt o białych rozpiętych żaglach, łagodnie kołysany wiatrem. Był to "Day Dream". Prywatny jacht sir Percy'ego, gotowy do drogi, aby odwieźć do Francji Armanda. Wracał do kraju, gdzie kipiała krwawa rewolucja, która zrzuciła monarchię, zdeptała religię i zniszczyła całą warstwę społeczeństwa, aby odbudować na popiołach starej kultury nową utopię, której nikt nie był w stanie powołać do życia.

Z oddali dwóch ludzi zbliżało się do "Odpoczynku Rybaka". Jeden z nich, starszy mężczyzna, z wieńcem siwych włosów, otaczających krągłe policzki, szedł owym chwiejnym krokiem, znamionującym marynarzy; drugi młody, wysmukły, bardzo starannie ubrany w płaszcz z kapturem, był gładko ogolony, a ciemne jego włosy zaczesane w tył głowy, odsłaniały szlachetne czoło.

– Armandzie! – zawołała Małgorzata i radosny uśmiech rozjaśnił przez łzy jej piękną twarz.

W kilka minut potem brat i siostra witali się czułym uściskiem, a stary kapitan przystanął z uszanowaniem na uboczu.

– Ile pan St. Just ma jeszcze czasu do odjazdu? – zapytała lady Blakeney.

– Musimy podnieść kotwicę przed upływem godziny – odrzekł stary kapitan, podnosząc rękę do czoła.

Wsunąwszy rękę pod ramię brata, Małgorzata podeszła ku nadbrzeżnym skałom.

– Zaledwie pół godziny -westchnęła, patrząc na morze – a będziesz tak daleko ode mnie! Armandzie… nie mogę uwierzyć, że odjeżdżasz. Te dni podczas nieobecności sir Percy'ego upłynęły dla mnie jak sen. Miałam cię przecież wyłącznie dla siebie.

– Nie wyjeżdżam daleko, moja droga – odparł miękko młodzieniec. – Rozdzieli nas wąski kanał, tylko kilka mil drogi, mogę więc powrócić w każdej chwili.

– Przeraża mnie nie odległość, Armandzie, ale ten straszny Paryż…

Doszli do brzegu skały. Łagodny powiew morski igrał włosami Małgorzaty wokół jej twarzy, a końce jej miękkiego koronkowego szala falowały w powietrzu jak biały i gibki wąż. Starała się przeniknąć wzrokiem odległość, za którą leżały wybrzeża Francji, tej surowej i bezlitosnej Francji, która domagała się haraczu krwi najszlachetniejszych swych synów.

– Nasz własny, piękny kraj, Małgorzato – odrzekł Armand, zgadując jej myśli.

– Oni idą za daleko, Armandzie

– rzekła z zapałem. – Jesteś republikaninem jak i ja, mamy te same poglądy, to samo pragnienie wolności i równości, ale nawet ty musisz przyznać, że idą za daleko.

– Cicho… – szepnął trwożnie Armand, rzucając krótkie, ostrożne spojrzenie wkoło siebie.

– Widzisz!… Zdaje ci się, że niebezpiecznie rozprawiać o tych rzeczach nawet tu, w Anglii.

Objęła go w namiętnym porywie gwałtownej, macierzyńskiej niemal miłości.

– Nie odjeżdżaj, Armandzie! – błagała – nie wracaj do kraju! Co stałoby się ze mną, gdyby…

Wybuchnęła płaczem. Jej niebieskie oczy z czułością i rozpaczą patrzyły na młodzieńca, który z powagą zwrócił się do niej.

– Nie byłabyś moją odważną siostrzyczką – odparł ze słodyczą – gdybyś nie pamiętała, że gdy Francji grozi niebezpieczeństwo, nie uchodzi jej synom opuszczać ojczyzny.

Jeszcze nie dokończył, a już słodki, dziecinny uśmiech zawitał na jej smutnej twarzyczce, wciąż jeszcze oblanej łzami.

– Ach, Armandzie! – westchnęła cicho. – Pragnęłabym niekiedy, abyś nie miał tylu wzniosłych cnót… Zaręczam ci, że twoje drobne uchybienia są o wiele mniej niebezpieczne i lżejsze do zniesienia. Ale będziesz ostrożny, nieprawdaż? – dodała poważnie.

– Obiecuję ci, że będę się starał o ile możności…

– Pamiętaj, najdroższy, że mam tylko ciebie, tylko ty mnie kochasz…

– Ależ, moja droga, masz dzisiaj inne jeszcze więzy… Percy cię kocha…

Dziwny smutek odbił się w oczach Małgorzaty, gdy szepnęła:

– Kochał mnie dawniej…

– Ależ, na pewno…

– Nie troszcz się o mnie, Armandzie, Percy jest rzeczywiście bardzo dobrym człowiekiem.

– Muszę się troszczyć o ciebie, moja Małgorzato -przerwał z mocą. – Słuchaj, nie mówiłem z tobą o tej sprawie wcześniej, gdyż za każdym razem coś mnie wstrzymywało. Ale czuję, że nie potrafiłbym teraz odjechać i zostawić cię, nie zadawszy ci jednego zapytania. Nie potrzebujesz mi odpowiedzieć, jeżeli sobie nie życzysz – dodał, widząc nagle wyraz lęku w jej oczach.