A potem ta miłość, to przywiązanie, które uważała za prawdziwą psią wierność, rozwiały się zupełnie. W 24 godziny po cichej uroczystości w kościele św. Rocha wyznała mu, jak pewnego razu nierozważnie i lekkomyślnie opowiedziała przed kilkoma przyjaciółmi rozmaite szczegóły, kompromitujące margrabiego de St. Cyr. Oni zaś korzystając z tych informacji, wysłali nieszczęsnego margrabiego wraz z całą rodziną pod gilotynę. Nienawidziła margrabiego. Niegdyś jej ukochany brat Armand kochał się w Anieli de St. Cyr; ale St. Just był plebejuszem, a margrabia był nadzwyczaj dumny i przepojony arystokratycznymi przesądami swej kasty. Pewnego dnia Armand, zwykle ostrożny i pełen uszanowania dla Anieli, ośmielił się posłać swej ukochanej krótki wierszyk, wyrażający miłość i uwielbienie. Następnej nocy służba margrabiego wyprowadziła go podstępnie poza mury Paryża i zbiła, zbiła jak psa, dlatego że śmiał podnieść oczy na córkę arystokraty. Takie wypadki na kilka lat przed rewolucją francuską były na porządku dziennym i doprowadziły do krwawego odwetu, który prawie wszystkie te dumne głowy wysłał pod nóż gilotyny.
Małgorzata nie zapomniała nigdy, ile ucierpiała upokorzona męska duma brata i ile przez niego i z nim wycierpiało jej własne serce. A gdy nadszedł dzień zemsty, St. Cyr i jemu podobni musieli uznać za swych panów tych samych plebejuszów, którymi ongi pogardzali. Armand i Małgorzata przyjęli z zapałem, właściwym młodemu wiekowi, utopijne zasady rewolucji, gdy tymczasem margrabia de St. Cyr i jego rodzina bronili zaciekle tych przywilejów, które wyniosły ich wszystkich ponad resztę społeczeństwa. Lekkomyślna Małgorzata, nie znająca doniosłości słów, a pamiętna strasznej zniewagi wyrządzonej jej bratu przez margrabiego, usłyszała raz, że rodzina St. Cyr'ów kontaktowała się tajemnie z Austrią w nadziei, iż cesarz stłumi wzrastającą rewolucję. W owych czasach jeden zarzut wystarczał.
Słowa Małgorzaty, powtórzone niebacznie, przyniosły owoce w przeciągu 24 godzin. Przeszukano papiery margrabiego i znaleziono w biurku listy cesarza niemieckiego, obiecującego przysłać wojska przeciw paryskiemu motłochowi. Margrabiego skazano natychmiast i wysłano pod gilotynę z żoną, synami i całą rodziną.
Małgorzata, przerażona strasznymi skutkami lekkomyślności, nie zdołała już margrabiego uratować. Jej przyjaciele i znajomi sami przewodniczyli rewolucyjnemu ruchowi i uważali ją za bohaterkę, a gdy wychodziła za sir Percy'ego Blakeneya, nie zdawała sobie sprawy, jak surowo osądzi on jej bezwiedną zbrodnię, tym niemniej jednak ciążącą na jej sumieniu. Wyznała wszystko mężowi, ufając, że jego wielka miłość i przywiązanie przebaczą to, co mogłoby razić angielskie sumienie. W chwili wyznania miała wrażenie, że mąż nie przywiązuje wielkiej wagi do tej wiadomości i nie rozumie nawet jej doniosłości, ale od tego czasu nie zaznała już miłości sir Percy'ego – jak gdyby zamarła. Z czasem doszło do tego, że żyli oddzieleni wrogim murem. Sir Percy Blakeney wyrzucił z serca całą miłość do żony, jakby to uczynił ze starą rękawiczką.
Małgorzata próbowała obudzić w nim zamarłe uczucie, ostrząc swój lotny dowcip o jego ciężki umysł, dla wywołania zazdrości, ale wszystkie jej usiłowania były daremne. Pozostał niewzruszony, bierny, ospały, choć zawsze uprzejmy, pełen kurtuazji. Małgorzata posiadała wszystko, co tylko świat i bogaty mąż może dać kobiecie, a jednak w ten cudny letni wieczór, gdy białe żagle jachtu znikły w mrocznych cieniach, uczuła się więcej samotna niż ów biedny wędrowiec, który odbywał ciężką drogę wśród kamienistego wybrzeża.
Z nowym westchnieniem odwróciła się od morza i udała się do zajazdu "Odpoczynek Rybaka". Odgłos wesołych rozmów i okrzyków stawał się coraz wyraźniejszy. Mogła rozróżnić miły głos sir Andrewa, głośny śmiech lorda Antony'ego i spokojne słowa męża. Otaczała ją pustka i ogarniały ciemności; przyśpieszyła więc kroku. Wtem spostrzegła nieznajomego, idącego śpiesznie naprzeciw niej. Małgorzata nie podniosła nawet oczu; nie czuła lęku, a "Odpoczynek Rybaka" był tak blisko. Nieznajomy przystanął, widząc zbliżającą się Małgorzatę i gdy go mijała, zawołał:
– Obywatelko St. Just!
Wydała lekki okrzyk zdziwienia, słysząc swe panieńskie nazwisko. Spojrzała na nieznajomego i tym razem z niekłamaną radością wyciągnęła ku niemu obie ręce.
– Chauvelin! – zawołała.
– We własnej osobie, obywatelko. Do usług twoich -dodał, całując uprzejmie końce jej palców.
Małgorzata milczała przez chwilkę. Patrzyła z radością na niezbyt powabną małą postać, stojącą przed nią.
Chauvelin, liczący od 30 do 40 lat, był mądrym, przebiegłym człowiekiem o ciekawym lisim wyrazie w głęboko osadzonych oczach. Był tym samym nieznajomym, który przed godziną wypił butelkę wina z panem Jellybandem.
– Chauvelin! przyjacielu! – rzekła Małgorzata. – Jestem uradowana, że cię widzę.
Biedna Małgorzata, samotna wśród przepychu i nowych przyjaciół, z radością ujrzała twarz, przypominającą jej szczęśliwe czasy w Paryżu, gdy panowała jako królowa nad artystycznym kółkiem na ulicy Richelieu. Nie zauważyła ironicznego uśmiechu, który igrał na cienkich ustach Chauvelina.
– Powiedz mi – rzekła wesoło – co robisz w Anglii?
Zaczęła znów iść ku zajazdowi, a Chauvelin szedł obok niej.
– Zadaję ci to samo pytanie, piękna pani – odrzekł – co tu porabiasz?
– Ach, ja! – odparła, wzruszając ramionami – nudzę się, przyjacielu i tyle.
Doszli do stylowych drzwi "Odpoczynku Rybaka". Ale Małgorzata nie chciała wejść do zajazdu. Powietrze po popołudniowej burzy było nadzwyczaj miłe i poza tym znalazła przyjaciela, który przypominał jej Paryż, znał jej brata Armanda i mógł udzielić jej wiadomości o wesołym gronie, które zostawiła w Paryżu. Przez oświetlone okno kawiarni dochodziły odgłosy śmiechów, wołania na Sally o piwo, brzęk dzbanów i grę w kości, przeplataną dobrodusznym śmiechem sir Percy'ego.
Chauvelin stał obok niej i utkwił bladożółte oczy w pięknej twarzyczce, która w letnim zmierzchu wyglądała tak uroczo i młodo.
– Zadziwiasz mnie, obywatelko
– rzekł, zażywając tabaki.
– Naprawdę, mój drogi Chauvelin – odrzekła weselej -miałam cię za bystrzejszego. Że się też nie domyślasz, iż dławiąca atmosfera surowych cnót nie dogadza Małgorzacie St. Just.
– Mój Boże, czy aż tak? -spytał z udanym przejęciem.
– Aż tak i jeszcze stokroć gorzej.
– Jakie to dziwne. Myślałbym, że dla pięknej kobiety życie w Anglii ma dużo uroku.
– I ja tak myślałam – odparła z westchnieniem.
– Jakże tu może dobrze powodzić się pięknym kobietom, gdy wszystkie miłe rozrywki są dla nich zakazane? – dodała po namyśle.
– Czy rzeczywiście?
– Nie uwierzyłbyś, mój drogi Chauvelin, ale zapewniam cię, że spędzam czasem dzień, całe dni, słyszysz? nie mając ochoty do niczego.
– Nic więc dziwnego, że najmądrzejsza z kobiet w Europie nudzi się…
Zaśmiała się kryształowym śmiechem.
– Najlepszym dowodem, jakie to życie być musi, jest fakt, że z taką radością cię przywitałam – rzekła figlarnie.
– I to w niespełna rok po zawarciu romantycznego małżeństwa… z miłości.
– Tak, rok romantycznej miłości! Co za ironia…
– A więc ta idylla nie przetrwała nawet paru tygodni! -rzekł Chauvelin sarkastycznie.
– Nierozsądne idylle nie trwają nigdy długo, mój Chauvelin; spadają na nas jak odra i równie prędko się leczą.