– Czy masz dla mnie szczególne polecenia?
– Tak, dużo ściślejsze niż zwykle. Podobno rząd republikański posłał do Anglii zaufanego agenta, człowieka zwanego Chauvelin, który ma być zaciekłym wrogiem naszej ligi i który poprzysiągł sobie, że zdemaskuje naszego wodza i przyłapie go w chwili, gdy stanie na ziemi francuskiej. Ten Chauvelin sprowadził ze sobą całą zgraję szpiegów, a nasz wódz postanowił, abyśmy w sprawach ligi spotykali się jak najrzadziej, pod żadnym warunkiem nie rozmawiali ze sobą w publicznych miejscach, przynajmniej przez pewien czas. Gdy będzie chciał się z nami skomunikować, znajdzie już na to sposób.
Młodzieńcy pochylili się nad ogniskiem, gdyż płomień już zgasł i tylko czerwony żar rozpalonych węgli rzucał słabe światło w bliskości. Reszta pokoju zatopiona była w mroku. Sir Andrew wyjął z kieszeni notes, rozwinął arkusz papieru i obaj zaczęli czytać przy słabym świetle gasnących węgli. Tak byli zatopieni w tej czynności, tak myślą ich zawładnęła całkowicie droga ich sercom sprawa, tak cenny był dokument, napisany własną ręką ubóstwianego wodza, że nie słyszeli i nie widzieli nic dookoła siebie; ani szelestu wysuwających się węgli pod rusztem, ani monotonnego tykania zegara, ani nawet cichego szmeru, który się rozległ za nimi. Jakaś postać wysunęła się spod jednej z ławek i jak wąż zbliżyła się do młodzieńców, czołgając w ciemnościach.
– Masz przeczytać to polecenie, zapamiętać dobrze i zniszczyć.
Już miał włożyć na powrót notes do kieszeni, gdy mały papierek wysunął się i upadł na ziemię.
Lord Antony schylił się i podniósł go.
– Co to jest? – zapytał.
– Nie wiem – odrzekł sir Andrew.
– Wypadł właśnie z twojej kieszeni i widocznie nie ma nic wspólnego z tamtymi papierami.
– Ciekawe! Jak się tam dostał?… Pochodzi od wodza -dodał, spojrzawszy na pismo.
Obydwaj nachylili się znowu, aby przeczytać co zawierało to nowe polecenie, skreślone naprędce, gdy wtem lekki szmer, dochodzący z korytarza, zwrócił ich uwagę.
– Co to jest? – zawołali równocześnie. Lord Antony przeszedł przez pokój i nagle otworzył drzwi. W tej samej chwili otrzymał pomiędzy oczy uderzenie pięścią tak silne, że odrzuciło go z powrotem na salę.
Równocześnie czołgająca się postać powstała z ziemi i rzuciła się na sir Andrewa, który oszołomiony tak niespodziewaną napaścią, upadł na podłogę.
To wszystko nie trwało dłużej niż trzy sekundy i nim sir Andrew lub lord Tony zdołali krzyknąć, już czterech ludzi zakneblowało im usta, skrępowało nogi i ręce i związało plecami do siebie.
Tymczasem jeden z napastników ostrożnie zamknął drzwi. Miał na sobie maskę i czekał spokojnie, aż jego towarzysze ukończą swą czynność.
– Już wszystko w porządku, obywatele – rzekł jeden z ludzi, obejrzawszy dokładnie więzy, krępujące młodzieńców.
– Dobrze – odrzekł człowiek przy drzwiach – teraz przeszukajcie wszystkie kieszenie i oddajcie mi znalezione papiery.
Rozkaz wykonano w oka mgnieniu. Zamaskowany człowiek, wziąwszy w posiadanie dokumenty, posłuchał przez chwilę, czy cisza nie została zakłócona, a przekonawszy się, że jego nikczemny zamach nie zwrócił niczyjej uwagi, otworzył drzwi i wskazał korytarz rozkazującym ruchem.
Czterech ludzi podniosło z ziemi lorda Antony'ego i sir Andrewa i śpiesznie, równie cicho, jak przyszli, wynieśli ich w głęboką noc ku drodze do Londynu.
W kawiarni, zamaskowany wódz tego śmiałego napadu, przejrzał pobieżnie skradzione papiery.
– Jak na pierwszy dzień, udało się nieźle – szepnął, zdejmując maskę, a blade, lisie jego oczy błysnęły w czerwonym blasku ognia. – Nieźle, wcale nieźle…
Rozwinął kilka arkuszy, wyciągniętych z notesu sir Andrewa, spostrzegł skrawek papieru, który młodzi ludzie zdołali ledwo przeczytać, ale szczególniej jeden list, podpisany "Armand St. Just", ucieszył go szczególnie.
– Armand St. Just – zdrajcą! -zasyczał – a teraz, piękna Małgorzato Blakeney – dodał przez zaciśnięte zęby – pomożesz mi na pewno w zdemaskowaniu "Szkarłatnego Kwiatu".
Rozdział X. W operowej loży
Pamiętnego roku 1792 w teatrze londyńskim odbywało się pierwsze jesienne galowe przedstawienie.
Teatr był przepełniony. Tłum zalał nie tylko loże i parter, ale galerie przeznaczone dla ludu. "Orfeusz" Glucka zainteresował przeważnie towarzystwo muzykalne, a eleganckie panie i modnisie zadowolić się musiały osobami, których ostatnia nowość importowana co dopiero z Niemiec zbytnio nie interesowała. Liczni wielbiciele Seliny Storace wywoływali ją kilkakrotnie po odśpiewaniu wielkiej arii, a Beniamin Incledon, faworyt pań, otrzymał z loży królewskiej skinienie, pełne uznania. Właśnie kurtyna zapadła po wspaniałym finale drugiego aktu. Widzowie słuchali w takim skupieniu przepysznego głosu wielkiego mistrza, że odetchnęli z ulgą, mogąc przez chwilę wesoło i swobodnie porozmawiać. W eleganckich lożach tłum podziwiał znane osobistości. Był tam Pitt, obarczony troską o państwo, który przyszedł szukać odpoczynku w muzykalnej wieczornej rozrywce, i książę Walii, zawsze wesół, ale trochę rubaszny, odwiedzający w lożach najbliższych przyjaciół.
W loży lorda Grenville'a pociągała wzrok ciekawa osoba. Drobna mała figurka o chytrej sarkastycznej twarzy i głęboko osadzonych lisich oczach, słuchała z zajęciem muzyki, dowcipnie krytykując towarzystwo. Pan ten ubrany był czarno i miał ciemne włosy. Lord Grenville, sekretarz spraw zagranicznych, obchodził się z nim z wyszukaną grzecznością, choć bardzo chłodno.
Tu i ówdzie, wśród typowo angielskich piękności, zauważyć można było kilka obcych twarzy. Była to wyniosła szlachta francuska, prześladowana przez rząd rewolucyjny ich ojczyzny, która schroniła się na ziemię angielską. Nieszczęścia i zawody wyryły głębokie piętna na ich twarzach. Szczególnie kobiety mało zważały na muzykę i świetne towarzystwo, a myśli ich błąkały się daleko, szukając męża, brata, którzy byli w niebezpieczeństwie lub ulegli już okropnemu losowi.
Ogólną uwagę zwracała dopiero co przybyła z Francji hrabina de Tournay de Basserive. Ubrana w czarną, jedwabną suknię, ozdobioną białym koronkowym szalem, aby nie dać pozoru żałoby, siedziała koło lady Portarles, która usiłowała żartami i wesołą rozmową wywołać uśmiech na jej ustach. Za nimi siedziała Zuzanna w towarzystwie wicehrabiego, oboje onieśmieleni obecnością tylu nieznajomych ludzi. Oczy Zuzanny były zamyślone. Gdy weszła do zapełnionego teatru, przebiegła wzrokiem wszystkie twarze, wszystkie loże i widocznie nie znalazłszy jedynej osoby, którą pragnęła zobaczyć, usiadła cichutko za matką i słuchała apatycznie muzyki, nie zwracając uwagi na towarzystwo.
– Ach, lordzie Grenville! -zawołała lady Portarles, gdy po dyskretnym zapukaniu, klasyczna głowa sekretarza stanu okazała się w drzwiach loży – nie mogłeś zjawić się bardziej w porę. Oto hrabina de Tournay, która ginie z ciekawości, aby usłyszeć ostatnie wiadomości z Francji.
Elegancki dyplomata zbliżył się i przywitał panie.
– Niestety! Są jak najgorsze… – odrzekł ze smutkiem. – Rzeź trwa. Paryż literalnie ocieka krwią, a gilotyna domaga się coraz to nowych ofiar.