– Monsieur Chauvelin – odrzekła, gdy stanął przed nią kłaniając się głęboko. – Mój powóz czeka na mnie. Czy mogę prosić o twoje ramię?
Uprzejmy jak zawsze sprowadził ją ze schodów.
– Chauvelin – rzekła z rozpaczą – muszę wiedzieć, co się stało.
– Co się stało – kochana lady?
– spytał z udanym zdziwieniem. -Gdzie, kiedy?
– Dręczysz mnie, panie. Pomogłam ci dzisiejszej nocy i mam prawo wiedzieć. Co się stało w sali jadalnej o pierwszej? -Mówiła zupełnie cicho, aby w ogólnym zgiełku tylko dyplomata mógł usłyszeć jej słowa.
– Spokój i cisza panowały w sali, piękna pani. O pierwszej godzinie spałem głęboko w jednym rogu sofy, a sir Percy w drugim.
– Czy nikt nie wszedł do sali?
– Nikt.
– W takim razie nie udało się nam – nieprawdaż?
– Tak, nie udało się… może.
– Ale… Armand…?
– Losy Armanda zawisły na włosku. Proś Boga, by ten włos nie zerwał się.
– Chauvelin, pamiętaj, że pracowałam dla ciebie szczerze i życzliwie…
– Pamiętam o swojej obietnicy
– odrzekł – w dniu, w którym "Szkarłatny Kwiat" i ja spotkamy się na ziemi francuskiej, St. Just będzie w objęciach uroczej siostry.
– To znaczy, że krew szlachetnego człowieka musi splamić moje ręce – odparła ze wstrętem.
– Krew jego albo krew twego brata. Na pewno pragniesz razem ze mną, aby "Szkarłatny Kwiat" wyjechał dzisiaj do Calais.
– Pragnę tylko jednej rzeczy, obywatelu.
– A tą rzeczą jest?
– Żeby twój mistrz szatan zawezwał ciebie gdzie indziej, nim słońce wzejdzie.
– Pochlebiasz mi, obywatelko.
Zatrzymała go na stopniach, usiłując wyczytać uczucia, ukryte pod nieprzeniknioną lisią maską, ale twarz Chauvelina miała wciąż wyraz tajemniczy i ironiczny. Ani jeden muskuł nie zadrżał i nie zdradził nieszczęśliwej, przerażonej kobiecie, czy powinna tylko obawiać się, czy też może ośmielić się ufać.
Na dole otoczył ją gwarny tłum. Lady Blakeney opuszczała zawsze liczniejsze zebrania eskortowana chmarą ludzkich motyli, wirujących dookoła oślepiającego blasku jej piękności. Nim rozstała się z dyplomatą, wyciągnęła do niego drobną rączkę wdzięcznym ruchem dziecięcej prośby.
– Daj mi promyk nadziei, mój mały Chauvelin – prosiła.
Z wyszukaną galanterią pochylił się nad tą małą dłonią, która jaśniała białością w przezroczystej koronkowej rękawiczce i całując końce jej różowych palców, powtórzył z zagadkowym uśmiechem:
– Proś Boga, aby włos się nie zerwał.
Odszedł, ustępując miejsca wirującym motylom, aby mogły zbliżyć się do płomienia. Wytworny tłum złotej młodzieży zasłonił przed oczami lady Blakeney długą, lisią twarz Francuza.
Rozdział XVI. Richmond
W kilka minut później Małgorzata siedziała koło sir Percy'ego Blakeney'a na koźle pięknego powozu, otulona miękkim futrem, a cztery wspaniałe kasztany grzmiały kopytami po uśpionych ulicach Londynu.
Noc była ciepła, mimo lekkiego powiewu, który chłodził rozpalone policzki Małgorzaty. Wkrótce domy londyńskie pozostały w tyle, zadudnił stary most Hammersmith i sir Percy skierował rozpędzone rumaki w kierunku Richmond.
Rzeka wiła się w delikatnych skrętach, podobna do srebrnego węża w promieniach księżyca, a gałęzie starych drzew rzucały na drogę długie, smukłe cienie. Konie pędziły jak wiatr, kierowane silną i wprawną ręką.
Te nocne przejażdżki po balach i kolacjach były źródłem rozkoszy dla Małgorzaty; ceniła wysoko fantazję męża, który wolał co noc odwozić ją do wspaniałej rezydencji nad rzeką, niż mieszkać w dusznym pałacu londyńskim. Lubił powozić mądrymi końmi przy świetle księżyca po opustoszałych drogach, a te nocne romantyczne wycieczki były jego najmilszym sportem. Małgorzata zaś upajała się całą duszą szybką jazdą na łagodnym powietrzu późnego angielskiego lata i z rozkoszą poddawała się nocnemu powiewowi, który odświeżał płonącą twarz po dusznej atmosferze balu lub kolacji. Jazda nie trwała długo, najwyżej godzinę, a czasem i mniej, gdy kasztany były wypoczęte, a sir Percy puszczał im wodze.
Tej nocy powóz leciał jak na skrzydłach wzdłuż drogi nad rzeką. Blakeney nie odzywał się do żony jak zwykle, a wzrok miał utkwiony przed siebie, trzymając luźno cugle w mocnych i sprawnych rękach. Małgorzata spoglądała na niego kilkakrotnie. Mogła widzieć jego rasowy, klasyczny profil, na pół otwarte oko z prostym łukiem brwi i spuszczoną powieką.
W świetle księżyca twarz jego wydawała się dziwnie poważna i przypomniała zbolałemu sercu Małgorzaty owe szczęśliwe czasy, gdy starał się o jej rękę, gdy był taki inny, zanim zamienił się w ową malowaną lalę, w tego znudzonego salonowca, który życie spędzał jedynie przy kartach i kolacjach.
Ale mimo blasku księżyca nie mogła uchwycić wyrazu jego niebieskich sennych oczu. Widziała tylko silny rysunek szczęki i ust i linię szlachetnego potężnego czoła. Natura hojnie obdarzyła barona Blakeneya. Jego wady można było usprawiedliwić chorobą biednej nieprzytomnej matki i apatią zbolałego ojca. Rodzice nie byli w stanie poświęcić się rozwojowi tego młodego charakteru, który zmarnował się wskutek zaniedbania. Małgorzata uczuła nagle głęboką sympatię do męża. Moralny przełom, który przed chwilą przeżyła, uczynił ją pobłażliwą dla błędów i wad bliźnich. Poznała brutalną przemoc ślepego przeznaczenia. Gdyby przed tygodniem ktoś był jej przepowiedział, że stanie się szpiegiem wśród własnych przyjaciół i wyda szlachetnego i bezbronnego człowieka w ręce zaciętego wroga, roześmiałaby się z pogardą. Oto popełniła tę podłość. Wkrótce śmierć tego człowieka zaciąży na jej sumieniu, jak dwa lata temu śmierć margrabiego de St. Cyra, który zginął wskutek jej nierozważnych słów. Ale w tym wypadku była moralnie niewinna. Nie miała zamiaru nikogo zgubić, a samo przeznaczenie pokierowało wypadkami. Teraz zaś popełniła czyn nikczemny z całą świadomością z pobudek, których moraliści nie mogliby nawet usprawiedliwić.
Czując u boku silne ramię męża, pomyślała, o ile straszliwszą byłaby jeszcze jego pogarda dla niej, gdyby wiedział
0 jej ostatnim czynie. Iluż to ludzi pogardza sobą wzajemnie na podstawie powierzchownych sądów.
1 ona potępiała męża za jego lekkomyślność, płytkość; czyż sir Percy nie potępiałby jej stokroć surowiej za brak siły i hartu, aby nie zboczyć z prawej drogi i poświęcić brata nakazowi sumienia?
Małgorzata tak była pogrążona w myślach, że przejażdżka wśród nocnego chłodu wydawała się jej znacznie krótsza niż zwykle. Doznała uczucia prawdziwego zawodu, gdy kasztany skręciły w masywną bramę angielskiej wspaniałej rezydencji.
Pałac sir Percy'ego nad Tamizą ma wartość historyczną. Wzniesiony za czasów Tudorów stoi wśród pięknie położonych ogrodów, z malowniczym tarasem i frontem zwróconym ku rzece. Stare czerwone cegły muru wyglądają wprost romantycznie na tle otaczającej je zieleni, a antyczny zegar słoneczny na wzorowo utrzymanym gazonie dodaje całości harmonijnej nuty. Wiekowe drzewa rzucają na trawniki chłodny cień, a tej ciepłej nocy jesiennej, gdy rdzawe i złote liście srebrzyły się w świetle księżyca, stary ogród tchnął dziwną poezją i spokojem.
Przed samym frontem stylowego hallu z czasów Elżbiety, sir Percy osadził czwórkę kasztanów. Mimo późnej godziny, na turkot powozu cała armia służby i groomów wyrosła jakby spod ziemi; stanęli z uszanowaniem gotowi do usług. Sir Percy wyskoczył zgrabnie, aby pomóc Małgorzacie przy wysiadaniu. Wydał służbie kilka krótkich rozkazów, a tymczasem młoda lady obszedłszy dom, udała się ku ogrodowi, wpatrzona w srebrny krajobraz. Cała natura pogrążona była w niezmąconej niczym ciszy, co tworzyło ostry kontrast ze stanem duszy Małgorzaty, tak głęboko wzburzonej przeżytymi walkami. W bolesnym zamyśleniu nie słyszała ani szumu rzeki, ani lekkiego szmeru spadających tu i ówdzie suchych liści z drzew. Dookoła panowało milczenie. Ucichł tupot koni odprowadzonych do odległych stajen, zmieszany z przyspieszonymi krokami licznej służby, udającej się na spoczynek – pałac pogrążył się we śnie. W dwóch oddzielnych apartamentach nad wspaniałymi salami przyjęć płonęły światła. Były to pokoje sir Percy'ego i lady Blakeney, oddzielone całą długością domu, tak oddalone od siebie, jak oddalone było ich życie. Małgorzata mimo woli westchnęła, sama nie wiedząc dlaczego. Cierpiała niewymownie i czuła się samotna i opuszczona. Tak bardzo potrzebowała współczucia, otuchy i podniesienia na duchu… Z nowym westchnieniem zwróciła się ku domowi, zadając sobie pytanie, czy po takiej burzliwej nocy będzie mogła zasnąć i odpocząć. Nagle nim doszła do tarasu, usłyszała na żwirze czyjeś kroki: w mroku zarysowała się postać męża. Okrążył dom i przechadzał się wzdłuż trawników, kierując się ku rzece. Miał jeszcze na sobie ciężki płaszcz podróżny z licznymi wyłogami i pelerynami, które wprowadził w modę.