Выбрать главу

– Czy możesz uczynić coś dla Armanda? – zapytała z wielką słodyczą. – Masz na dworze tak wielkie wpływy i tylu przyjaciół…

– Czy nie lepiej byłoby, byś się zwróciła w tej kwestii do swego przyjaciela, tego Francuza Chauvelina? Jego wpływy, jeżeli pamięć moja mnie nie zawodzi, sięgają aż do rządu republikańskiej Francji?

– Nie mogę go o to prosić, Percy… ach, gdybym śmiała ci powiedzieć! ale on nałożył cenę na głowę mego brata… cenę która…

Byłaby dała największe skarby świata, aby mieć odwagę wyznać mu wszystko, co zrobiła tej nocy, ile wycierpiała i pod jakim przymusem działała, ale nie śmiała ulec tej pokusie, w chwili gdy zaczynała wierzyć, że Percy ją jeszcze kocha, w chwili gdy miała nadzieję zdobyć go na nowo. Nie śmiała wyznać swego czynu, wiedząc, że nie zrozumiałby, jak silna była pokusa, jak ciężka jej walka. Drzemiąca wciąż jeszcze miłość zamarłaby z pewnością snem śmierci.

Może Blakeney odgadł, co działo się w jej duszy? Cała jego postawa ujawniała pragnienie, a nawet prośbę o wyznanie, które powstrzymywała nierozsądna miłość własna. Gdy wciąż milczała, westchnął i rzekł z wyrafinowaną oschłością:

– Mój Boże, madame, jeżeli ci to sprawia tyle przykrości, nie mówmy już o tym. Proszę cię, bądź spokojna o Armanda. Daję ci słowo, że nic mu się złego nie stanie. A teraz, czy pozwolisz mi odejść, jest już bardzo późno i…

– Czy zechcesz przyjąć wyrazy mojej wdzięczności? – zapytała ze słodyczą zbliżając się do niego.

Już miał objąć ją ramionami i ucałować jej oczy, wciąż jeszcze zalane łzami, ale powstrzymał się. Już raz zwiodła go w ten sam sposób, a potem odrzuciła od siebie jak zużytą rękawiczkę. Pomyślał, że może paść ofiarą chwilowego kaprysu, a był zbyt dumny, aby narażać się na ponowne upokorzenie.

– Za wcześnie, madame – odparł spokojnie – wszak nic dotąd jeszcze nie zrobiłem. Musisz być bardzo zmęczona, panny służebne czekają na ciebie.

Usunął się na bok, aby dać jej przejście. Westchnęła głęboko, dotknięta boleśnie. Duma i piękność stanęły do walki ze sobą i duma zwyciężyła. Zresztą, może pomyliła się. Może błysk, który brała za ogień miłości w jego oczach, był tylko nieokiełznaną pychą lub nienawiścią, a nie miłością? Spojrzała na niego badawczo. Stał niewzruszony, zimny jak posąg. Najwidoczniej nie dbał już o nią. Szary świt ustępował stopniowo przed różanym blaskiem wschodzącego słońca. Ptaki zaczęły świergotać, natura budziła się, uśmiechem witając ciepły i radosny poranek październikowy. Tylko między tymi dwoma sercami leżała nieprzebyta zapora, wzniesiona przez dumę, a żadne z nich nie chciało pierwsze jej usunąć.

Z nowym westchnieniem zaczęła wstępować na stopnie tarasu. Sir Percy skłonił się przed nią nisko i ceremonialnie. Szła, opierając się o kamienną balustradę, długi tren, złotem haftowanej sukni, zmiatał po drodze, z cichym dźwięcznym szmerem, zwiędłe liście. Różowa poświata złociła jej włosy i zapalała ogniem rubiny na czole i rękach.

Doszła do wielkich szklanych drzwi, prowadzących do pokoju. Zanim przestąpiła próg, przystanęła, by jeszcze raz spojrzeć na męża, łudząc się szaloną nadzieją, że zobaczy jego ramiona wyciągnięte do uścisku i usłyszy przywołujący ją głos. Lecz on stał bez ruchu.

Jego wysmukła postać była uosobieniem nieugiętego uporu.

Do oczu Małgorzaty napłynęły znów gorące łzy. Chcąc je ukryć, odwróciła się spiesznie i wbiegła do swych apartamentów.

Gdyby jeszcze raz spojrzała w zaróżowieny jutrzenką ogród spłynęłoby na nią radosne ukojenie. Zobaczyłaby bowiem człowieka złamanego rozpaczą miłości, która zwyciężyła dumę, upór i żelazną wolę. Ujrzałaby człowieka szalenie, ślepo i namiętnie kochającego.

Gdy lekkie kroki Małgorzaty ucichły w korytarzach, sir Percy ukląkł na stopniach tarasu i w szale swej miłości ucałował ślady drobnych stóp i kamienną balustradę, na której wsparła się jej maleńka ręka.

Rozdział XVII. Pożegnanie

Gdy Małgorzata weszła do pokoju, zastała służebną pannę ogromnie zaniepokojoną.

– Będziesz pani bardzo zmęczona – rzekła Luiza, której oczy walczyły ze snem. – Już piąta wybiła.

– Ach tak, Luizo, jestem pewna, że będę bardzo zmęczona -rzekła uprzejmie – ale widzę, że i ty jesteś zupełnie wyczerpana. Idź do siebie i połóż się. Rozbiorę się sama.

– Ależ pani…

– Nie sprzeczaj się ze mną, tylko idź do łóżka. Podaj mi szlafrok i zostaw mnie samą.

Uszczęśliwiona Luiza postanowiła skorzystać z pozwolenia. Zdjęła z pani bogatą suknię balową i owinęła ją miękkim szlafroczkiem.

– Czy potrzebujesz jeszcze czegoś, pani? – zapytała.

– Nie, Luizo. Zgaś światła odchodząc.

– Dobrze, zatem dobranoc.

Gdy służąca odeszła, Małgorzata odsunęła firanki i otworzyła szeroko okna. Ogród i rzeka jaśniały różowym światłem zorzy. W oddali promienie wschodzącego słońca zamieniały różane barwy nieba w roztopione złoto. Małgorzata spojrzała z góry na pusty taras, gdzie przed chwilą usiłowała obudzić miłość mężczyzny, tę miłość, która niedawno jeszcze była niepodzielną jej własnością. Mimo ciężkich przejść i niepokoju o Armanda, odczuwała obecnie tylko głęboką tęsknotę za tym człowiekiem, który nią wzgardził, pozostał głuchy na jej prośby i oparł się namiętnym porywom. Jakże to wszystko było dziwne! Widocznie Małgorzata kochała go zawsze. Gdy wróciła myślą ku minionym miesiącom, tak samotnym i obfitym w nieporozumienia, przyszła do przekonania, że zawsze kochała męża i że ani na chwilę nie przestała go kochać. W najskrytszych tajnikach jej serca powstało już dawno podejrzenie, że jego bezmyślne dowcipy, irytujący śmiech i senne lenistwo były tylko maską, ukrywającą prawdziwego, silnego, namiętnego, o żelaznej woli człowieka, którego kochała i którego niezwykła indywidualność przyciągała ją i podbiła. Czuła, że za tą pozą i maską znajdowało się "coś", co pragnął zataić przed światem, a szczególnie przed nią. Wiedziała na pewno, że pragnie zdobyć to oporne serce na powrót, że je zdobędzie, by już go nigdy nie utracić, by zachować jego miłość, na którą sobie zasłużył, i czuła, że nie było już dla niej szczęścia poza miłością tego człowieka…

Najsprzeczniejsze myśli krzyżowały się w zawrotnym pędzie w jej mózgu. Nie zdawała sobie sprawy, że czas mijał i że wyczerpana długim czuwaniem zamknęła oczy i zapadła w męczący i niespokojny półsen, który był jakby odbiciem jej dręczących myśli. Teraz przebudził ją odgłos kroków na korytarzu.

Zerwała się z posłania i słuchała. Dom zaległa cisza, w której dosłyszała wyraźnie oddalające się kroki. Przez otwarte okno radosne promienie rannego słońca zalewały światłem pokój. Małgorzata spojrzała na zegarek. Było pół do siódmej. Zapytała się z niepokojem, czyje kroki zbudziły ją ze snu. Cichutko, na łalcach przeszła przez pokój i otworzyła drzwi, nie słyszała jednak nic w ciszy wczesnego poranku. Nagle spostrzegła u swych stóp na progu drzwi coś białego, zapewne list. Podniosła go z trwogą; zdziwiona i oszołomiona zobaczyła na kopercie swój adres, skreślony dużym, pospiesznym pismem męża.

Rozdarła kopertę i przeczytała:

"Nieprzewidziane okolicznoÍści zmuszają mnie do natychmiastowego wyjazdu na północ. Proszę cię Pani o przebaczenie, że nie przychodzę pożegnać się z tobą. Moje sprawy zatrzymają mnie niemal przez tydzień i niestety, nie będę miał zaszczytu uczestniczyć w majówce, którą naznaczyłaś na środę. Pozostaję Pani twoim pokornym i powolnym sługą.