– Nie żartuj, sir Andrew. NIestety, już parokrotnie miałam pokusę życzyć śmierci temu nędznikowi, ale to, co proponujesz, jest niemożliwe. Prawa tego kraju nie pozwalają mordować. Jedynie w naszej pięknej Francji wolno urządzać masowe rzezie w imię wolności i braterstwa.
Sir Andrew namówił Małgorzatę, aby zjadła cokolwiek i napiła się trochę wina. Ten przymusowy odpoczynek, który mógł trwać aż do następnego przypływu, czyli co najmniej 12 godzin, był dla Małgorzaty źródłem nowych udręczeń, wobec niepokoju, jaki nią miotał.
Będąc posłuszna w małych rzeczach jak dziecko, zmusiła się do jedzenia i wychylenia kieliszka wina. Sir Ffoulkes z głębokim współczuciem i wrodzoną delikatnością zaczął opowiadać o jej mężu, opisując niektóre śmiałe wyprawy, których był bohaterem, akty szaleńczej odwagi, z jaką ratował nieszczęśliwych tułaczy francuskich, wygnanych z własnej ojczyzny przez krwawą i nieubłaganą rewolucję. Gdy wspominał o jego odwadze, pomysłowości i sprycie, oczy lady Blakeney lśniły zapałem i uwielbieniem.
Kilkakrotnie nawet zaśmiała się wesoło, gdy opisywał przeróżne niesłychanie pomysłowe przebrania, dzięki którym sir Percy wprowadzał w błąd straże, broniące wstępu do Paryża. Ostatnia wycieczka hrabiny Tournay i jej dzieci była wprost mistrzowskim dziełem sprytu. Blakeney przebrany za ohydną przekupkę, w brudnym czepcu, z którego wysuwały się siwe kosmyki włosów, mógł rozśmieszyć samych bogów Olimpu. Gdy sir Andrew zaczął opisywać swego wodza, którego wysoki wzrost sprawiał mu we Francji największy kłopot, Małgorzata śmiała się z całego serca. Na tej rozmowie minęła godzina, ale jakże długo trzeba było czekać w męczącej bezczynności! Małgorzata wstała od stołu i westchnęła. Myślała z przerażeniem o nocy, która ją czekała w samotnym pokoju, nocy pełnej trwogi, huczącej odgłosami szalejącej burzy. Starała się odgadnąć, gdzie obecnie znajduje się Percy. "Day Dream" był mocnym, dobrze zbudowanym statkiem, a sir Andrew twiedził, że Percy bez wątpienia przeprawił się na drugi brzeg przed zerwaniem się wiatru, albo nie wypłynął jeszcze wcale na pełne morze, czekając spokojnie w Gravesend.
Brigges był kapitanem bardzo doświadczonym, a ponieważ sir Percy znał się na żegludze jak najwprawniejszy sternik, nic im nie groziło ze strony morza. Już północ minęła, gdy Małgorzata udała się na spoczynek. Obawy jej sprawdziły się, gdyż nie zasnęła ani na chwilę. Najczarniejsze przeczucia dręczyły ją podczas tych długich strasznych godzin wśród szalejącej burzy, która nie pozwalała jej połączyć się z Percym. Grzmot dalekich fal przejmował smutkiem serce biednej kobiety i wzmagał jej bolesny niepokój. Tylko w chwilach szczęścia możemy wpatrywać się z przyjemnością w bezbrzeżną otchłań morską, która faluje z przygnębiającą jednostajnością, jakby w takt naszych myśli smutnych lub radosnych; gdy są wesołe, fale szumią radośnie, ale gdy ból nas trapi, każdy bałwan rozbijając się o brzeg, przyczynia nam smutku, przywodząc na myśl znikomość i głębię naszych złudzeń.
Rozdział XXII. Calais
Najprzykrzejsze noce i najdłuższe dni na szczęście nie trwają wiecznie. Po bezsennej nocy Małgorzata wstała wcześnie, bardziej podniecona niż kiedykolwiek, niecierpliwie czekając na chwilę odjazdu i lękając się śmiertelnie nowych przeszkód. Ubrała się i przygotowała do podróży, choć wszyscy mieszkańcy zajazdu byli pogrążeni we śnie.
Gdy zeszła na dół, zastała w kawiarni sir Andrewa. Przed pół godziną był w Admiralty Pier, aby zasięgnąć wiadomości, ale ani okręt z pocztą francuską, ani żaden prywatny statek nie opuścił dotąd portu w Dover. Burza nadal szalała i rozpoczynał się odpływ. Jeżeli wiatr nie uspokoi się, lub przynajmniej nie zmieni kierunku, zmuszeni będą czekać jeszcze 12 godzin, aż do następnego przypływu. Tymczasem burza nie ucichła, wiatr nie zmieniał kierunku i odpływ postępował szybko. Rozpacz ogarnęła Małgorzatę, gdy usłyszała te smutne wieści, ale opanowała się siłą woli. Jej cierpienia zwiększały jeszcze rosnący z każdą chwilą niepokój młodzieńca.
Usiłował zataić przed nią swoje rozdrażnienie, lecz Małgorzata jasno zdawała sobie sprawę, że sir Andrew z równą niecierpliwością i trwogą oczekuje na chwilę spotkania z towarzyszem i przyjacielem. Ta przymusowa bezczynność była dla obojga straszną próbą. Małgorzata nigdy nie potrafiła sobie przypomnieć, jak spędzili ten dzień oczekiwania w Dover. Nie wychodziła nigdzie ze strachu przed szpiegami Chauvelina i nie pokazywała się nikomu. Siedziała całymi godzinami z sir Andrewem w prywatnym saloniku, spożywając od czasu do czasu lekki posiłek, który przynosiła im Sally.
Burza ucichła zbyt późno i morze okazało się za płytkie, aby okręt mógł podnieść kotwicę. Wiatr przybrał inny kierunek, zamieniając się w lekki powiew północno_zachodni, który był prawdziwym błogosławieństwem dla udających się w drogę do Francji. A tymczasem dwoje naszych podróżnych musiało wciąż czekać, zapytując się w duchu, czy nadejdzie wreszcie godzina wyzwolenia. Raz tylko, w ciągu tego męczącego dnia doznali chwili radości, gdy sir Andrew powrócił z portu, oznajmiając, że wynajął statek, którego kapitan gotów był wyruszyć w drogę, gdy tylko nastąpi przypływ. Od tego czasu godziny wydawały się im znośniejsze i czekanie mniej beznadziejne. Wreszcie o piątej po południu lady Blakeney w gęstym woalu na twarzy udała się do portu.
Za nią szedł jej towarzysz w liberii lokaja, niosąc liczne pakunki.
Świeże i ostre powietrze morskie orzeźwiło ją, gdy stanęła na pokładzie. W chwilę potem łagodny wiatr wzdął żagle "Foam Crest" i jacht wypłynął na pełne morze.
Zachód słońca po burzy był wspaniały i Małgorzata, wpatrując się w białe skały Dover, znikające stopniowo w oddali, uczuła się spokojniejszą i pełną otuchy.
Sir Andrew, zawsze gotów do usług, nie opuszczał jej na chwilę, a ona była mu głęboko wdzięczna za jego obecność w tych ciężkich przejściach. Niebawem sine wybrzeża Francji zaczęły wyłaniać się z wieczornej mgły; kilka światełek mignęło w oddali i wysmukłe wieże kościołów zarysowały się na widnokręgu.
W pół godziny później podróżni stanęli na ziemi, gdzie ludzie tysiącami mordowali bliźnich i wysyłali pod nóż najniewinniejsze głowy.
Sam wygląd kraju i jego mieszkańców ujawniał już tę kipiącą rewolucję, która zmieniała piękny Paryż we wstrętną jaskinię zbrodni. Wszyscy mężczyźni nosili czerwone czapki bardzo wątpliwej czystości, ale zawsze z przypiętą po lewej stronie trójkolorową kokardą. Małgorzata zauważyła, że zamiast wesołości, cechującej zwykle jej rodaków, twarze przechodniów miały wyraz nieufny i ponury. Każdy przechodzień był teraz szpiegiem w oczach swych współbraci; najniewinniejsze słowo wymówione żartem, mogło być powtórzone jako dowód arystokratycznych lub monarchistycznych aspiracji czy też zdrady knowanej przeciw ludowi. Nawet kobiety miały dziwny wyraz lęku i nienawiści w ciemnych oczach i patrząc na Małgorzatę, wysiadającą z okrętu w towarzystwie sir Andrewa, szeptały przez zęby: "przeklęci arystokraci" albo "przeklęci Anglicy".
Poza tym obecność podróżnych nie wywołała żadnych komentarzy. Miasto Calais, nawet w tych dniach niepokoju, nie przerywało stosunków handlowych z Anglią i angielscy kupcy wciąż przebywali na tym wybrzeżu.
Z powodu wysokiego cła, nałożonego przez rząd brytyjski, przemycano po kryjomu z Francji olbrzymią ilość wina i wódek, co sprawiało francuskim mieszczanom wielką radość. Cieszyli się niezmiernie, że tym sposobem oszukiwano znienawidzony rząd angielski, a przede wszystkim króla, i przemytnik był zawsze dobrze widzianym gościem w nędznych szynkach Calais i Boulogne.
Znaczna część ludności widząc sir Andrew prowadzącego Małgorzatę przez kręte ulice Calais, brała ich za kupców na artykuły obłożone cłem, a choć obsypywano ich przezwiskami, nikt ich nie zatrzymywał w drodze.