Выбрать главу

Małgorzata nie mogła zrozumieć, jak jej mąż, olbrzym, mógł przejść przez Calais niespostrzeżony, choćby w najstaranniejszym przebraniu. Sir Andrew przeprowadził ją przez miasto i udał się w stronę przylądka Gris Nez. W drodze przeważnie milczeli. Ulice były wąskie, kręte, przesycone zapachem zgniłych ryb i wilgotnych piwnic. Skutkiem gwałtownego deszczu, który spadł ostatniej nocy, lady Blakeney zapadała po kostki w błocie, błądząc w ciemności nie oświetlonych wcale ulic. Niekiedy tylko słaby promyk światła padał przez szyby domów i ułatwiał nieco drogę. Ale nie zważała na te drobne niewygody.

– Spotkamy się może z Blakeneyem pod "Burym Kotem" -powiedział jej sir Andrew, gdy wysiedli z okrętu; szła więc jakby po różanym dywanie, sądząc, że niebawem ujrzy męża.

Nareszcie dotarli do miejsca przeznaczenia. Widoczne było, że jej przewodnik znał okolice, gdyż ani razu nie zapytał o drogę, choć noc była ciemna.

Małgorzata z powodu ciemności nie mogła przyjrzeć się zewnętrznemu wyglądowi domu. Ów zajazd pod "Burym Kotem" – jak go sir Andrew nazywał – musiał być małą karczmą przydrożną, leżącą niedaleko od Calais, przy gościńcu prowadzącym do przylądka Gris Nez. Znajdował się w pobliżu morza, gdyż słyszała wyraźnie szum fal. Sir Andrew końcem laski zapukał do drzwi. Odpowiedziano mu gniewnym mruknięciem i całym stekiem przekleństw. Młodzieniec zapukał po raz drugi z większą siłą. Za drzwiami rozległy się nowe przekleństwa, a potem ciężkie kroki zbliżyły się do drzwi, które otwarto z hałasem.

Małgorzata stanęła na progu najbrudniejszej i najbardziej zaniedbanej izby, jaką kiedykolwiek w życiu widziała.

Z murów zwieszały się strzępy tapet, a krzesła miały złamane oparcia lub dziurawe siedzenia. Jeden róg stołu opierał się na stosie chrustu z braku czwartej nogi.

W kącie izby wznosił się wielki piec kuchenny, nad którym wisiał garnek z gotującą się zupą o niezbyt odrażającym zapachu, w drugim zaś rogu chwiejące schody prowadziły na strych, zasłonięty podartą niebieskobiałą firanką.

Na gołych, obdartych i zabrudzonych ścianach widniały kredą nakreślone słowa: "Wolność, równość, braterstwo".

Tę okropną norę oświetlała cuchnąca lampa oliwna, zwieszająca się z na pół spróchniałej powały. Wszystko tchnęło takim brudem i nędzą, że Małgorzata nie mogła zdobyć się na przekroczenie progu tej ohydnej izby.

Sir Andrew wszedł bez wahania.

– Jesteśmy podróżnymi z Anglii, obywatelu – rzekł śmiało po francusku.

Człowiek, który otworzył dzrzwi, okazał się właścicielem tej wstrętnej chałupy. Był to mężczyzna średniego wieku, tęgi, ubrany w brudną niebieską bluzę i ciężkie chodaki, z których wyglądały długie źdźbła słomy. Nosił oczywiście nieodstępną czerwoną czapkę, z trójkolorową kokardą, odpowiadającą jego obecnym poglądom politycznym, a w ręku trzymał krótką drewnianą fajkę, cuchnącą tytoniem. Spojrzał podejrzliwie i z widoczną pogardą na podróżnych, mruknął "przeklęci Anglicy" i splunął na ziemię, aby okazać swą niezależność moralną. Jednak usunął się nieco, aby dać im miejsce, w przypuszczeniu, że ci intruzi mają pełną sakiewkę.

– O Boże! – szepnęła Małgorzata, wchodząc do pokoju z chustką przy nosie – co to za okropna dziura. Czy wiesz na pewno, że to właśnie ta gospoda?

– Ależ na pewno – odrzekł jej towarzysz, odkurzając krzesło chusteczką ozdobioną koronkami -choć przyznaję, że nigdy nie widziałem brudniejszej nory.

– Istotnie, lokal ten nie jest zbyt pociągający – westchnęła Małgorzata, rozglądając się z ciekawością i obrzydzeniem po odrapanych murach, złamanych krzesłach i kulawym stole.

Właściciel zajazdu pod "Burym Kotem", zwany Brogard, nie zwracał już teraz żadnej uwagi na gości. Sądził, że zamówią kolację, a wolny obywatel nie miał najmniejszego obowiązku okazywania grzeczności lub uszanowania komukolwiek, nawet ludziom najlepiej ubranym. Przy piecu siedziało jakieś stworzenie, okryte łachmanami i gdyby nie czepiec – niegdyś biały – i szmata naśladująca spódnicę, nikt nie domyśliłby się w nim kobiety. Mruczała pod nosem i od czasu do czasu mieszała coś w garnku.

– Hej przyjacielu – zawołał w końcu sir Andrew – zjedlibyśmy chętnie kolację. Ta obywatelka – rzekł, wskazując palcem stos łachmanów skulony przy ogniu – gotuje jak widzę jakąś znakomitą zupę, a moja pani nie miała nic w ustach od kilku godzin.

Brogard milczał. Nie przystoi bowiem wolnemu obywatelowi odpowiadać zbyt grzecznie na życzenia gości.

– Przeklęty arystokrata – zamruczał i znów splunął na ziemię.

Następnie zbliżył się powoli do kredensu, stojącego w kącie pokoju, wyjął z niego starą cynową wazę i podał ją połowicy, która również milcząco zaczęła ją napełniać dymiącą zupą.

Małgorzata przypatrywała się temu z wzrastającym obrzydzeniem. Gdyby nie doniosłość jej planów, dawno by uciekła z tej cuchnącej nory.

– Nasz gospodarz i gospodyni nie są zbyt mili – zauważył sir Andrew, widząc wyraz niesmaku na twarzy towarzyszki. – Wolałbym podać pani wytworniejszy i smaczniejszy posiłek, lecz sądzę, że zupa nie okaże się zbyt odrażająca, a wino będzie nie najgorsze. Ci ludzie gniją w brudzie, ale jedzą dobrze.

– Sir Andrewie -zaprotestowała – nie troszcz się o mnie, doprawdy, nie myślę w tej chwili o jedzeniu.

Brogard milcząc przygotowywał kolację. Położył na stole dwie łyżki i ustawił 2 szklanki, które sir Andrew wytarł starannie, a następnie przyniósł butelkę wina i bochenek chleba. Małgorzata niechętnie siadła do stołu i zmusiła się do jedzenia. Sir Andrew, grając rolę lokaja, stanął za jej krzesłem.

– Zaklinam cię, madame – szepnął, widząc, że Małgorzata nie mogła prawie nic przełknąć – zaklinam cię, bądź rozsądna i jedz. Pamiętaj, że potrzeba ci jeszcze dużo sił.

Zupa nie była zła, zapach i smak miała znośny, ale otoczenie budziło wstręt i odejmowało chęć do jedzenia. Małgorzata ukroiła kawałek chleba i wypiła trochę wina. – Tak mi przykro, sir Andrewie, że stoisz, zamiast jeść razem ze mną. Potrzebujemy przecież sił oboje. Ten człowiek po prostu pomyśli, że jestem ekscentryczną Angielką, która ucieka ze swym lokajem. Usiądź przy mnie i spożyj tę lichą zupę.

Obsłużywszy swych gości, Brogard nie zajmował się potem nimi wcale, a matka Brogard wyszła cicho z pokoju, człapiąc pantoflami, gospodarz zaś chodził po pokoju, paląc śmierdzącą fajkę, puszczając niekiedy dym w twarz Małgorzaty, jak przystało wolnemu obywatelowi, dla którego nie istnieją różnice klas.

– Przeklęte bydlę – zawołał sir Andrew porywczo, gdy Brogard nachylił się nad stołem i wypuszczając kłęby dymu, przyglądał się ze wzgardą swym gościom.

– Zlituj się – upomniała go żywo Małgorzata, widząc, że młodzieniec z angielską popędliwością zaciskał groźne pięści. – Nie zapominaj, że jesteśmy we Francji i że trzeba tu wszystko znosić spokojnie.

– Miałbym ochotę łeb mu skręcić – syknął z pasją sir Andrew.

Usłuchał Małgorzaty, siadł przy niej, aby zmusić się do przełknięcia zupy i wina.

– Proszę cię, nie drażnij tego gbura, gdyż inaczej nie zechce odpowiadać na nasze pytania.

– Robię co mogę, jak widzisz, ale daję słowo, że wolałbym go zakłuć, niż zadawać mu pytania.

– Hej przyjacielu – rzekł wesoło, zwracając się do Brogarda i klepiąc go lekko po ramieniu. – Czy widujesz tu niekiedy ludzi z naszych stron, czyli angielskich podróżnych?

Gospodarz spojrzał spode łba, znów wypuścił kłąb dymu z fajki, aby pokazać, że mu nie pilno z odpowiedzią, a potem mruknął: