– Tak, niekiedy.
– Naturalnie – odparł sir Andrew niedbale – angielscy podróżni wiedzą dobrze, gdzie szukać dobrego wina. A teraz słuchaj: moja pani chciałaby wiedzieć, czy nie widziałeś przypadkiem jednego z jej znajomych, angielskiego dżentelmena, który często dla interesów przyjeżdża do Calais. Jest bardzo wysoki i dopiero co wyjechał do Paryża. Moja pani miała nadzieję, że spotka się z nim w Calais.
Małgorzata starała się nie patrzeć na Brogarda ze strachu, by nie zdradzić przed nim trwogi, z jaką czekała na jego odpowiedź. Ale wolny francuski obywatel nie śpieszył się i dopiero po chwili rzekł powoli.
– Wysoki Anglik? Dziś? Tak, widziałem go.
– Widziałeś go? – zapytał sir Andrew.
– Tak, dzisiaj – mruknął kwaśno Brogard. Następnie wziął spokojnie kapelusz sir Andrewa leżący na krześle, wsadził go na głowę, strzepnął brudną bluzę i próbował objaśnić rozmaitymi ruchami, że ten pan, o którym była mowa, miał na sobie piękne ubranie.
– Przeklęty arystokrata -mruknął znowu – ten wysoki Anglik!
Małgorzata ledwo powstrzymała okrzyk zgrozy.
– To z pewnością sir Percy! I nawet się nie przebrał!
Uśmiechnęła się przez łzy na myśl o tym szczególnym zamiłowaniu męża do elegancji, z której nie chciał nawet rezygnować w obliczu śmierci i narażał się na szalone i niedorzeczne niebezpieczeństwa, zwracając na siebie uwagę modnym ubraniem, śnieżnymi żabotami i koronkami.
– Ach! co za lekkomyślność! -westchnęła. – Sir Andrewie, zapytaj tego człowieka, kiedy Percy wyszedł.
– Tak przyjacielu – rzekł sir Andrew, zwracając się znów do Brogarda, równie niedbale – ten lord ubiera się zawsze bardzo elegancko i jest przyjacielem tej pani. Mówiłeś, że wyszedł?
– Tak, wyszedł… ale powróci… zamówił kolację.
Sir Andrew nagłym ruchem położył rękę na ramieniu Małgorzaty. To ostrzeżenie nie było przedwczesne, gdyż szalona radość o mało jej nie zdradziła. Był zdrów, nic złego go dotąd nie spotkało, przyjdzie tu za chwilę, zobaczy go może już za parę minut… Ach, ten bezmiar szczęścia po prostu ją zabijał!
– Tutaj? – zawołała patrząc na Brogarda, który zmienił się nagle w jej oczach w jakiegoś niebiańskiego zwiastuna. – Tutaj? Mówisz, że angielski dżentelmen powróci tutaj?
Niebiański zwiastun splunął, aby okazać pogardę dla tych wszystkich wstrętnych arystokratów, którzy upodobali sobie zajazd pod "Burym Kotem".
– Jeżeli zamówił kolację, to wróci – mruknął. – Przeklęty Anglik – dodał niecierpliwie na myśl, że tyle miał kłopotu z powodu jednego marnego Anglika.
– Ale czy wiesz, gdzie jest teraz? – zapytała żywo, kładąc delikatną białą rączkę na brudnym rękawie jego granatowej bluzy.
– Poszedł zamówić konia i wózek – rzekł Brogard lakonicznie, odrzucając nagłym ruchem ze swego ramienia ładną rączkę, którą z dumą całowali książęta krwi.
– O której godzinie wyszedł? – zapytała z bijącym sercem.
Ale Brogard miał już dość tych wszystkich pytań. Uważał, że nie przystoi wyznawcy równości stanów być zbyt uprzejmym dla tych przeklętych arystokratów, nawet jeżeli to byli bogaci Anglicy. Wreszcie jego godność nakazywała mu raczej jak najgłębsze lekceważenie, niż grzeczne odpowiadanie, które mogłoby oznaczać służalczą uniżoność.
– Nie wiem – mruknął gburowato. – Zdaje mi się, że dosyć powiedziałem. Przyszedł dzisiaj, zamówił kolację, wyszedł, powróci niedługo. Dajcie mi spokój, do diabła.
Zaznaczywszy raz jeszcze w ten sposób prawa obywatela i wolnego człowieka, Brogard wyszedł z pokoju i trzasnął drzwiami na znak, że zachowuje się właśnie tak, jak mu się podoba.
Rozdział XXIII. Nadzieja
– Zapewniam cię, madame -rzekł sir Andrew, widząc, że Małgorzata miałaby ochotę wypytywać w dalszym ciągu swarliwego gospodarza – że lepiej zostawić go w spokoju. Nie wydobędziemy już nic więcej z niego, a także łatwo możemy w nim obudzić podejrzenia! Tym bardziej, że nie wiadomo, czy te przeklęte zajazdy nie są otoczone szpiegami.
– Co mnie to obchodzi -odparła wesoło – jeżeli wiem, że mój mąż jest zdrów i że ujrzę go za chwilę?
– Cicho – przerwał trwożnie, gdy w uniesieniu radości mówiła głośno – we Francji dzisiaj nawet ściany mają uszy.
Wstał od stołu, obszedł wkoło pusty, brudny pokój i podsłuchał uważnie pod drzwiami, za którymi znikł Brogard. Ale nie usłyszał nic podejrzanego prócz zwykłych przekleństw i człapania chodakami. Wdrapał się też po spróchniałych schodach na strych, aby upewnić się, czy nie czają się tam szpiedzy Chauvelina.
– Czy jesteśmy sami, panie lokaju? – zapytała z uśmiechem Małgorzata, gdy młodzieniec usiadł koło niej. – Czy możemy spokojnie rozmawiać?
– Tak, ale ostrożnie – błagał.
– Czemuś taki smutny jak skazaniec? Ja mam ochotę tańczyć z radości. Nie mamy już żadnego powodu do strachu. Nasz jacht "Foam Crest" zajduje się w pobliżu o dwie mile morskie i mój mąż nadejdzie tu może za pół godziny, cóż zatem nas może niepokoić? Chauvelin i jego sfora nie przyszli dotąd.
– O tym nie wiemy, madame.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Był w Dover razem z nami.
– Zatrzymała go ta sama burza, która i nam stanęła na przeszkodzie.
– Oczywiście, ale nie powiedziałem ci tego dotychczas, aby cię nie przestraszyć, widziałem go na wybrzeżu na pięć minut przed naszym odjazdem z Dover. Przynajmniej byłbym przysiągł, że to on. Przebrał się za księdza tak zręcznie, że sam szatan, jego mistrz, by go nie poznał. Zamawiał właśnie statek do Calais i wyjechał najpóźniej w pół godziny po nas.
Twarz młodej kobiety posmutniała. Zrozumiała groźne położenie, w jakim znajdował się Percy, wylądowawszy na ziemi francuskiej. Chauvelin go ścigał i tu, w Calais, ten chytry dyplomata był wszechmocny. Jedno słowo, a Percy zostanie zdemaskowany i pojmany…
Krew ścięła się w jej żyłach. W najcięższych chwilach w Anglii nie rozumiała tak wyraźnie jak teraz grozy sytuacji. Chauvelin poprzysiągł Percy'emu zgubę, a ona własnymi rękoma zdarła maskę ze śmiałego spiskowca, choć ta maska stanowiła jedyną jego obronę.
Gdy w "Odpoczynku Rybaka" Chauvelin schwycił w zasadzkę dwóch młodzieńców, wpadły mu w ręce wszystkie plany przyszłej wyprawy. Armand St. Just, hrabia de Tournay i inni monarchiści mieli się spotkać ze "Szkarłatnym Kwiatem" drugiego października, w miejscu widocznie dobrze lidze znanym, a oznaczonym jako chata "Ojca Blanchard".
Armand, którego stosunki ze "Szkarłatnym Kwiatem" i rozbrat z rządem terroru nie były znane jego współrodakom, opuścił Anglię przed tygodniem, wioząc ze sobą niezbędne wskazówki, umożliwiające spotkanie ze zbiegami i przeprowadzenie ich w bezpieczne miejsce.
Małgorzata wiedziała o tym wszystkim, i sir Andrew utwierdził ją w tych domysłach. Wiedziała także, że gdy Blakeney'a uwiadomiono o zrabowaniu jego planów i wskazówek, było już za późno, by móc skomunikować się z Armandem, lub wysłać inne rozkazy.
Siłą rzeczy zatem zbiegowie musieli dojść na miejsce w oznaczonym czasie, nie wiedząc o niebezpieczeństwie, na jakie narażał się ich bohaterski zbawca.
Blakeney, który zawsze sam planował i organizował ucieczki, nie chciał pozwolić, aby jeden z jego młodszych towarzyszy naraził się na pewną zgubę. Dlatego to nakreślił na balu lorda Grenville'a krótką notatkę: "Wyjeżdżam jutro sam". A teraz, gdy jego identyczność została odkryta najzacieklejszemu wrogowi, wiedział na pewno, że każdy jego krok będzie śledzony. Ścigany przez emisariuszy Chauvelina aż do nieznanej chaty, w której oczekiwać go będą zbiegli Francuzi, zostanie tam osaczony i schwytany.