Upłynęło kilka minut. Chauvelin chodził niecierpliwie po izbie, dręczony niepokojem. W tej chwili nie ufał już nikomu. Nowy figiel spłatany przez zuchwałego Anglika zachwiał jego przeświadczeniem o pewnym zwycięstwie, o ile sam nie dopilnuje osobiście wyprawy.
Po 5 minutach wrócił Desgas, prowadząc za sobą starszego Żyda, ubranego w brudny i zniszczony chałat, z poplamionymi tłuszczem rękawami. Jego rude włosy zaczesane na sposób polskich Żydów, przyprószone już były siwizną i zwieszały się w długich pejsach wzdłuż twarzy, okrytej warstwą brudu, nadając mu wygląd wprost odrażający. Szedł zgięty wpół, z tą pozorną pokorą jego rodaków, zdobytą w ciągu stuleci, przed zwycięstwem równości i wolności wyznań, i wlókł za sobą nogi, jak to czynią zwykle na kontynencie Europy kupcy żydowscy.
Chauvelin, który jak każdy Francuz dzielił uprzedzenie rasowe do tej pogardzonej narodowości, skinął na Żyda, by się zbytecznie nie zbliżał. Trzej mężczyźni stali pod samą lampą oliwną, zwieszającą się od powały, tak że Małgorzata mogła widzieć wyraźnie każdego z nich.
– Czy to ten człowiek, o którym była mowa? – zapytał Chauvelin.
– Nie, obywatelu – rzekł Desgas. – Nie mogliśmy znaleźć Rubena, musiał z pewnością wyjechać z Anglikiem, ale ten człowiek może podobno dać pewne wskazówki, których gotów nam udzielić za wynagrodzeniem.
– Ach, tak – odrzekł Chauvelin, odwracając się z obrzydzeniem od wstrętnego okazu ludzkiego, stojącego przed nim.
Żyd stał na boku z pokorną cierpliwością, oparty na sękatym kiju i czekał, aż jego ekscelencja raczy mu zadać pytanie. Zatłuszczony kapelusz rzucał głęboki cień na jego twarz.
– Ów obywatel twierdzi, że możesz udzielić mu pewnych wiadomości o moim przyjacielu, Angliku, z którym pragnę się spotkać – rzekł Chauvelin rozkazująco – do licha! Nie zbliżaj się człowieku! – dodał śpiesznie, gdy Żyd uczynił krok ku niemu.
– Tak, wasza ekscelencjo -odrzekł Żyd z tą dziwną wymową, ujawniającą wschodnie pochodzenie. – Ja i Ruben Goldstein spotkaliśmy dziś wieczór wysokiego Anglika na drodze niedaleko stąd.
– Czy z nim mówiłeś?
– Zwrócił się do nas, wasza ekscelencjo, gdyż chciał nająć konia i bryczkę, aby pojechać szosą Saint Martin do pewnej miejscowości jeszcze tej nocy.
– Cóżeś odpowiedział?
– Nic nie odpowiedziałem -rzekł Żyd nienawistnie – Ruben Goldstein – ten podły zdrajca, ten syn Belzebuba…
– Nic mnie te szczegóły nie interesują – przerwał szorstko dyplomata – do rzeczy!
– Wyprzedził mnie, wasza ekscelencjo, i w chwili gdy miałem ofiarować bogatemu Anglikowi swego konia i bryczkę, aby zawieźć go gdzie chciał, Ruben już wynajął mu swą zagłodzoną szkapę i rozbity wózek.
– I co zrobił Anglik?
– Usłuchał Rubena Goldsteina, wasza ekscelencjo! Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął całą garść złota, którą pokazał temu potomkowi Belzebuba, mówiąc mu, iż to wszystko będzie należeć do niego, jeżeli stawi się z koniem i bryczką na godzinę jedenastą.
– I naturalnie koń i wózek były na czas gotowe?
– Tak, były gotowe, jeżeli to tak można nazwać. Szkapa Rubena kulała jak zawsze i nie chciała z początku ruszyć z miejsca. Dopiero pod gradem razów puściła się w drogę – dodał Żyd, śmiejąc się szyderczo.
– A więc wyjechali?
– Tak, wyjechali przed paru minutami. Głupota tego cudzoziemca wzbudziła we mnie litość. Taki Anglik nie spostrzegł, że szkapa była niezdatną do jazdy!
– Ależ on nie miał wyboru?
– Nie miał wyboru? Wasza ekscelencjo! – zaprotestował Żyd ochrypłym głosem. – Czyż nie powtarzałem mu kilkakrotnie, że mój koń i wózek zawiozą go o wiele pewniej i prędzej, niż zagłodzona szkapa Rubena? Nie chciał słuchać. Ruben jest takim kłamcą, że umie przekonać każdego i oszukał nieznajomego. Jeżeli Anglik się śpieszył, byłby dużo lepiej wyszedł, biorąc mój wózek.
– To i ty masz konia i bryczkę? – zapytał Chauvelin.
– Naturalnie, że mam, wasza ekscelencjo, i jeżeli wasza ekscelencja chce pojechać…
– Czy wiesz przypadkiem, jaką drogą pojechał mój przyjaciel wózkiem Rubena Goldsteina?
Żyd w zadumie drapał brudny podbródek. Serce Małgorzaty biło tak gwałtownie, jak gdyby lada chwila miało pęknąć. Usłyszała pytanie i patrzała z lękiem na Żyda, choć nie mogła dojrzeć jego twarzy spod szerokiego kapelusza. Czuła jednak instynktownie, że Żyd trzyma los jej męża w swoich chudych, brudnych rękach.
Zapadło przykre milczenie. Dyplomata patrzył groźnie na zgiętą postać stojącą przed nim i wreszcie Żyd położył rękę na piersi i z wolna wyciągnął z przepastnej kieszeni całą garść srebrnych monet. Popatrzył wahająco na pieniądze, a potem rzekł spokojnie:
– Oto, co mi dał wysoki Anglik, gdy wyjeżdżał z Rubenem, abym trzymał język za zębami.
Chauvelin wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Ile masz tych pieniędzy?
– Dwadzieścia franków, wasza ekscelencjo. Byłem całe życie uczciwym człowiekiem.
Chauvelin bez dalszych komentarzy wyjął z sakiewki parę sztuk złota i położywszy je na dłoni, zadzwonił nimi znacząco w stronę Żyda.
– Ile tu jest sztuk złota? – zapytał.
Widocznie nie miał zamiaru terroryzować Żyda, lecz przekupić go dla swych własnych planów, gdyż głos jego był spokojny i łagodny. Grożąc gilotyną lub posługując się innymi sposobami tego rodzaju, byłby może zbyt przeraził tego starca i sądził, że korzystniej będzie pozyskać go pieniędzmi, niż straszyć karami.
Oczy Żyda rzuciły krótkie, chciwe wejrzenie na złoto, spoczywające w ręce dyplomaty.
– Przynajmniej pięć sztuk złota, jeżeli się nie mylę, wasza ekscelencjo – odrzekł cicho.
– Czy to wystarczy, aby rozwiązać twój uczciwy język?
– A co wasza ekscelencja pragnie wiedzieć?
– Czy koń twój i wózek mogą zawieźć mnie tam, gdzie pojechał mój przyjaciel wysoki cudzoziemiec.
– Mój koń i wózek zabrać cię mogą, gdzie chcesz wasza wysokość.
– Do miejscowości zwanej "Chata Blancharda".
– Zgadła wasza wysokość! -zawołał zdumiony Żyd.
– Czy znasz to miejsce?
– Znam wasza wysokość.
– Którędy się tam jedzie?
– Szosą Saint Martin, wasza wysokość, a potem ścieżką ku nadbrzeżnym skałom.
– Czy znasz dobrze drogę?
– Każdy kamień, każdą trawkę wasza wysokość – odparł spokojnie Żyd.
Chauvelin umilkł i rzucił Żydowi 5 sztuk złota. Ten ukląkł i zaczął je zbierać na czworakach. Jedna moneta potoczyła się daleko i z trudnością ją odnalazł, gdyż zatrzymała się dopiero pod kredensem. Dyplomata czekał spokojnie, aż stary Żyd odnajdzie wszystkie pieniądze.
Gdy starzec skończył poszukiwania, Chauvelin zapytał:
– Kiedy koń i bryczka mogą wyć gotowe do drogi?
– Już są gotowe.
– Gdzie?
– Stąd o par kroków. Czy wasza ekscelencja raczy spojrzeć?
– To zbyteczne. Jak daleko możesz mnie zawieźć?
– Aż do chaty Blancharda, wasza wysokość, i dalej niż szkapa Rubena dowlokła twego przyjaciela. Jestem pewien, że po niespełna dwóch milach spotkamy tego przeklętego Rubena, jego szkapę, wózek i wysokiego cudzoziemca.
– W jakiej odległości znajduje się pierwsza wieś, przez którą przejedziemy?
– Miquelon jest najbliższą wsią położoną stąd o dwie mile.
– Mógł przecież znaleźć tam przeprząg, jeżeli chciał dalej jechać?
– Oczywiście że mógł, jeżeli w ogóle dojechał tak daleko.
– A więc?
– Czy raczy wasza ekscelencja pojechać? – zapytał Żyd.
– Tak. Mam zamiar pojechać -odparł spokojnie Chauvelin. -Ale pamiętaj, że jeżeli mnie oszukujesz, każę dwóm żołnierzom sprawić ci takie lanie, że aż dusza wyjdzie z twego wstrętnego cielska na zawsze. Jeżeli jednak odnajdę swego przyjaciela, tego wysokiego Anglika albo na drodze, albo w chacie Blancharda, to dostaniesz jeszcze dziesięć sztuk złota. Czy przyjmujesz te warunki?