Żyd zastanowił się chwilkę i podrapał się znów w podbródek. Spojrzał na pieniądze, na surowego dyplomatę i Desgasa stojącego w milczeniu za nim, a wreszcie rzekł swobodnie:
– Hm, przyjmuję.
– W takim razie idź sobie i czekaj przed domem – rzekł Chauvelin. – Pamiętaj, abyś dotrzymał słowa, bo ręczę ci, że rzetelnie spełnię obietnicę.
Żyd skłonił się nisko, pokornie i skulony wyszedł z pokoju.
Chauvelin wydawał się bardzo zadowolony z tej rozmowy, gdyż zacierał ręce, jak to zwykle czynił w chwilach szczególnie radosnych.
– Podać mi płaszcz i buty! – rzekł w końcu do Desgasa.
Desgas zwrócił się do drzwi i wydał potrzebne rozkazy. Prawie równocześnie wszedł żołnierz, niosąc płaszcz, buty i kapelusz.
Chauvelin zdjął sutannę, pod którą miał obcisłe spodnie i kamizelkę, i zaczął się przebierać.
– A ty obywatelu – zwrócił się do Desgasa – idź natychmiast do kapitana Jutley'a i powiedz mu, aby ci dodał dwunastu nowych żołnierzy. Udaj się na szosę Saint Martin, na której mnie wkrótce dopędzisz. Będziecie mieli niemałą robotę w chacie Blancharda. Rozegra się tam cała walka, gdyż ów zapalwniec, zwany "Szkarłatnym Kwiatem" w swej głupocie czy też zuchwalstwie, nie wiem jak to nazwać, pozostał przy dawnym planie. Poszedł połączyć się z Tournay'em, St. Justem i innymi zdrajcami, o czym przez chwilę zwątpiłem. Gdy dojdziemy na miejsce, spotkamy się z garstką ludzi, gotowych na wszystko. Będą się bronili do upadłego i sądzę, że padnie kilku naszych. Ci monarchiści dobrze władają szablą, a Anglik jest mocny, zwinny i przy tym chytry jak szatan, ale mimo wszystko będziemy mieli przynajmniej pięciu żołnierzy na jednego zdrajcę. Idź z żołnierzami za moim wózkiem i kieruj się szosą Saint Martin przez Miquelon. Anglik wyprzedził nas i nie sądzę, aby zawrócił z drogi.
Wydając powyższe jasne i zwięzłe rozkazy, zmieniał ubranie; zrzucił sutannę i przyoblekł się w zwykłe czarne odzienie.
– Wydam w twoje ręce niezwykłego jeńca – ciągnął dalej Chauvelin śmiejąc się złośliwie i wziąwszy Desgasa pod ramię, podszedł z nim ku drzwiom. – Nie zamordujemy go zaraz, nieprawdaż mój stary Desgasie? Chata Blancharda znajduje się w odległym miejscu wybrzeża i nasi ludzie będą mogli użyć nieco zabawy z rannym lisem. Wybierz między nami przyjacielu Desgasie takich, którzy lubują się w tego rodzaju sportach… Musimy nacieszyć się widokiem zwyciężonego "Szkarłatnego Kwiatu". Niech skomli trochę, niech drży… zanim w końcu… – tu uczynił ruch bardzo wymowny i zaśmiał się dziko, a echo tego śmiechu napełniło duszę Małgorzaty niewypowiedzianą zgrozą.
– Wybierz dobrze ludzi, obywatelu Desgas – powtórzył raz jeszcze, wychodząc z gospody z sekretarzem.
Rozdział XXVII. Na tropie
Lady Blakeney nie namyślała się długo. Usłyszała Desgasa wydającego rozkazy swym ludziom i kierującego się ku portowi, celem otrzymania posiłków, gdyż sześciu ludzi nie wystarczało na schwytanie pomysłowego Anglika, którego geniusz był jeszcze niebezpieczniejszy od jego odwagi i siły. Kroki oddaliły się i ucichły. W kilka minut potem doszedł do niej ochrypły głos Żyda, klnącego na swą szkapę, potem turkot kół podskakujących na nierównym bruku.
W zajeździe wszystko pogrążyło się w głębokiej ciszy. Brogard i jego żona, przerażeni widokiem Chauvelina, nie dawali znaku życia w nadziei, że nie narażą się nikomu.
Małgorzata poczekała jeszcze chwilę, a potem śpiesznie zbiegła z chwiejących się schodów, otuliła się ciemnym płaszczem i opuściła gospodę.
Noc była bezgwiezdna, dzięki czemu młoda kobieta mogła niespostrzeżenie podążyć za turkotem oddalającej się bryczki. Miała nadzieję, że jeżeli będzie szła wzdłuż przydrożnych rowów, nie zwróci uwagi żołnierzy Desgasa i patroli czatujących we wszystkich kierunkach. Puściła się zatem w drogę, samotna, zgubiona, w ciemnościach nocy. Miała przed sobą do przebycia pieszo 2 mile do Miquelon, a potem jeszcze drogę, wiodącą wśród kamieni i wybojów aż do chaty ojca Blancharda.
Żydowska szkapa nie mogła iść szybko i choć Małgorzata czuła się wycieńczona wskutek przebytych wstrząśnień, miała jednak nadzieję, że nie pozostanie w tyle. Droga była górzysta, a że biedne konisko ledwie żyło, wózek będzie z pewnością często zatrzymywać się w drodze, co ułatwi Małgorzacie podążanie za nim.
Szosa, ciągnąca się w pewnym oddaleniu od morza, obsadzona była krzakami i wątłymi drzewami, okrytymi nędzną zielenią. Drzewa szarpane wiecznie północnymi wichrami, stały nachylone w ciemności, jak zastygłe upiory.
Szczęśliwym trafem księżyc nie wynurzył się zza ciężkich chmur i Małgorzata, trzymając się blisko niskich zarośli, na samym brzegu drogi, prawie wcale nie była widoczna. Głęboka cisza panowała dokoła, tylko z daleka dochodził szum oceanu, jak cicha, bolesna skarga.
Powietrze było ostre, przesycone wonią morza. W innych warunkach biedna kobieta wdychałaby balsamiczny, łagodny zapach jesiennej nocy i wsłuchiwała się w daleki szum fal, rozkoszując się spokojem tego odludnego krajobrazu i nocną ciszą, przerywaną smutnym krzykiem mewy lub turkotem dalekiego wozu. Lecz w tej chwili dręczyły ją złowrogie przeczucia i rozdzierająca tęsknota za człowiekiem, który był jej jedynym szczęściem. Potykała się na śliskiej trawie rowu, nie chcąc dla ostrożności iść środkiem drogi, i z trudem przyśpieszała kroku po błotnistej pochyłości. Nie spotkała na drodze nikogo. Ostatnie światła Calais dawno już pozostały w tyle, a dokoła nie było ani śladu ludzkiej osady, chaty rybackiej czy szałasu drwala. W oddali, po prawej stronie bielały nadbrzeżne skały, a niżej rysował się skalisty brzeg morza, o który nadchodzący przypływ rozbijał się bezustannym, przytłumionym grzmotem.
Małgorzata próbowała odgadnąć, gdzie teraz na tym odludnym wybrzeżu znajduje się Percy. Z pewnością nie był daleko, gdyż wyjechał na kwadrans przed Chauvelinem. Czy wiedział, że w tym zimnym, wietrznym zakątku Francji czyha na jego życie tylu szpiegów?
Tymczasem najpiękniejsze nadzieje kołysały Chauvelina trzęsącego się na nierównej drodze w żydowskiej bryczce. Zacierał ręce z ukontentowaniem na myśl o gęstej sieci tak zręcznie zarzuconej, z której Anglik nie mógł już żadną miarą się wyślizgnąć. Podczas powolnej jazdy wśród ciemnej nocy, czekał niecierpliwie na triumfalne zakończenie tych wspaniałych łowów, których zdobyczą był tajemniczy "Szkarłatny Kwiat". Pojmanie wielkiego spiskowca będzie najpiękniejszym liściem w jego wieńcu chwały, a Anglik schwytany na gorącym uczynku, w chwili, gdy pomaga i otacza opieką zdrajców republiki francuskiej, nie mógł żądać pomocy od własnej ojczyzny. W każdym razie Chauvelin postara się, aby wszelka interwencja przyszła za późno.
Ani przez chwilę nawet nie pomyślał o okropnym położeniu nieszczęśliwej kobiety, która nieświadomie zdradziła własnego męża. Zapomniał o niej. Była potrzebną zabawką w jego rękach, a poza tym niczym.
Żydowska chuda szkapa szła prawie ciągle stępa, a gdy zwalniała kroku, woźnica przyśpieszał jej bieg razami.
– Czy daleko jeszcze do Miquelon? – pytał od czasu do czasu Chauvelin.
– Nie bardzo daleko, wasza wysokość – brzmiała wciąż ta sama odpowiedź.
– Nie spotkaliśmy jeszcze dotąd twego i mego przyjaciela, stojących bezradnie na środku drogi! – wtrącał ironicznie Chauvelin.
– Cierpliwości szlachetna ekscelencjo – dodawał syn Mojżesza – jadą na pewno przed nami. Widzę ślady kół bryczki tego zdrajcy, tego syna Amalekitów…