– Czy na pewno znasz drogę?
– Znam ją tak dobrze, jak owe 10 sztuk złota w kieszeni waszej szlachetnej ekscelencji, które będą niebawem moje.
– Gdy tylko przywitam swego przyjaciela, owego wysokiego cudzoziemca, będą na pewno twoje.
– Posłuchaj… co to jest? -zapytał nagle Żyda.
Wśród milczenia i ciszy usłyszeli wyraźnie tupot kopyt końskich na błotnistej drodze.
– To są żołnierze – szepnął trwożnie Żyd.
– Zatrzymaj się na chwilę. Chcę posłuchać – rzekł Chauvelin.
Małgorzata usłyszała również tętent galopujących koni, zbliżających się w kierunku wózka. Z początku myślała, że to Desgas i jego ludzie, ale teraz zdawała sobie wyraźnie sprawę, że jeźdźcy nadjeżdżali z przeciwnej strony, może z Miquelon. Otaczała ją ciemność i nie potrzebowała obawiać się, że ją zobaczą.
Gdy wózek zatrzymał się z największą ostrożnością przyczołgała się bliżej po rozmokłej drodze.
Serce jej biło jak młotem, drżała całym ciałem. Już odgadła, jakie wieści przynosili jeźdźcy: "Każdego nieznajomego na drodze lub na wybrzeżu należy śledzić, szczególnie gdyby był wysokiego wzrostu. Gdy ktoś spostrzeże podobnego osobnika, żołnierz na koniu musi w tej chwili mi o tym donieść." Takie były rozkazy Chauvelina. Czy odnaleziono już cudzoziemca? Czy był to ów konny posłaniec, przynoszący ważną nowinę, że ścigana zwierzyna wpadła nareszcie w zasadzkę?
Małgorzata, chcąc usłyszeć słowa posłańca, przysunęła się bliżej wśród ciemności i do jej uszu doszło śpiesznie rzucone hasło:
Wolność, równość, braterstwo!
– a potem pytanie Chauvelina.
– Jakie wiadomości?
Dwaj jeźdźcy osadzili konie przy samym wózku. Małgorzata rozróżniała wyraźnie ich sylwetki, rysujące się na tle nieba. Słyszała głosy i parskanie koni, a za nią w pewnej odległości dźwięczały regularne i miarowe kroki zbliżającego się oddziału Desgasa.
Nastała dłuższe pauza, podczas której dyplomata prawdopodobnie dawał żołnierzom papiery do przejrzenia, gdyż po chwili dopiero nastąpiły pytania i odpowiedzi.
– Widzieliście cudzoziemca? -zapytał żywo Chauvelin.
– Nie obywatelu, nie widzieliśmy żadnego wysokiego cudzoziemca. Szliśmy brzegiem nadbrzeżnych skał…
– I co?
– O ćwierć mili od Miquelon napotkaliśmy rozpadającą się drewnianą chatę, która wyglądała na szałas rybacki, służący do przechowywania sieci i narzędzi. Z początku chata wydawała nam się pusta, ale po chwili zobaczyliśmy lekki słup dymu, wydobywający się z boku. Zeskoczyłem z konia i przyczołgałem się tuż do chaty. Nic nie było w niej podejrzanego tylko w jednym kącie paliły się węgle drzewne, a przy ognisku stały dwa krzesła. Naradziłem się z towarzyszami, co dalej czynić. Oni schowali się z końmi w pobliżu, a ja pozostałem na czatach.
– Dobrze. I widziałeś kogoś?
– Po półgodzinie usłyszałem głosy i równocześnie dwóch ludzi wyłoniło się spoza skały. Zdaje się, że przychodzili od strony Lille. Jeden był młody, drugi stary. Rozmawiali po cichu i nie mogłem usłyszeć co mówili.
Jeden był młody, drugi stary!… Serce Małgorzaty ścisnęło się boleśnie na te słowa. Czy ten młody był Armandem, jej bratem, a stary to de Tournay? Ci dwaj uchodźcy nieświadomie służyli za przynętę do schwycenia ich nieustraszonego i szlachetnego zbawcy.
– Ci dwaj mężczyźni weszli do chaty – ciągnął dalej żołnierz -a ja przyłożyłem ucho do ściany szałasu. Chata była tak licho sklecona, że mogłem uchwycić parę słów z ich rozmowy.
– Tak? Mów prędko, co usłyszałeś?
– Starzec zapytał młodego, czy wie na pewno, że są w umówionym miejscu. "Ależ tak – odrzekł tamten – to tu z pewnością" i przy blasku ogniska pokazał towarzyszowi jakiś papier. "Tu jest plan – rzekł – który mi dał, nim opuściłem Londyn. Mieliśmy trzymać się ściśle tych wskazówek, o ile byśmy nie odebrali innych rozkazów. Oto droga, którą tu przyszliśmy. Patrz – w tym miejscu drogi się rozchodzą… tutaj przecięliśmy szosę Saint Martin, a oto ścieżka, która doprowadziła nas do brzegu skały." Musiałem nieostrożnie wywołać lekki szelest, gdyż młodzieniec zbliżył się do drzwi chaty i spojrzał niespokojnie wkoło. Gdy podszedł znów do towarzysza, szeptali tak cicho, że nie słyszałem już ani słowa.
– Dobrze. A potem? – zapytał niecierpliwie Chauvelin.
– Było nas razem sześciu, z tych co patrolowali wybrzeże. Zadecydowaliśmy, aby czterech pozostało przy chacie i pilnowało jej, a my ruszyliśmy co prędzej, by zdać ci sprawę z tego, co widzieliśmy.
– Nie macie żadnych wieści o wysokim cudzoziemcu?
– Żadnych, obywatelu.
– Co uczynią w razie, gdyby twoi towarzysze go spostrzegli?
– Nie stracą go z oczu ani przez chwilę, a gdyby zamierzał uciekać lub szedł w kierunku zbliżającego się okrętu lub łodzi, otoczą go i w razie potrzeby strzelą, aby przywołać na pomoc resztę patroli. Pod żadnym warunkiem nie dadzą mu uciec.
– Ale pamiętaj, aby go nie zranić – szepnął z dziką nienawiścią Chauvelin. -Dobrzeście się sprawili chłopcy. Oby tylko przeznaczenie pozwoliło, abym nie przyjechał za późno.
– Spotkaliśmy przed chwilą 6 ludzi, którzy patrolowali na drodze przez kilka godzin.
– I co?
– I oni również nie spotkali wysokiego Anglika.
– A jednak jest przed nami, jedzie wozem… Nie ma ani chwili do stracenia. Jak daleko jest stąd ta chata?
– Jeszcze ze dwie mile drogi, obywatelu.
– Czy możesz odnaleźć ją zaraz, w tej chwili, bez wahania?
– Nie mam najmniejszej wątpliwości, obywatelu.
– Odnajdziesz ścieżkę na brzegu skały nawet wśród ciemności?
– Noc nie jest tak ciemna, wreszcie znam drogę – powtarzał z naciskiem żołnierz.
– W takim razie siadaj w tyle, a twój towarzysz niech odprowadzi konie z powrotem do Calais. Powiedz Żydowi, aby jechał prosto, a potem zatrzymaj go o ćwierć mili przed ścieżką. Staraj się, aby jechał najkrótszą drogą.
Podczas tej rozmowy Desgas i jego żołnierze zbliżali się śpiesznie i Małgorzata słyszała tętent kopyt końskich najwyżej o sto kroków za sobą. Zrozumiała, że szaleństwem było dalsze narażanie się, szczególnie teraz, gdy dowiedziała się o wszystkich planach. Pod wpływem bezustannej trwogi jej serce, nerwy i umysł doszły do stanu zupełnego zobojętnienia, a apatia zabiła nawet dręczące ją dotychczas cierpienia. Nie miała najmniejszej nadziei uratowania męża.
Tak niedaleko od tego miejsca francuscy uchodźcy czekali na swego zbawcę, a on zbliżał się do nich po opustoszałej drodze, aby lada chwila wpaść w ręce 24 ludzi, prowadzonych przez człowieka, którego nienawiść była równie okrutna, jak chytrość jego była piekielna. I oto wszyscy zostaną schwytani. Według danego słowa, Chauvelin odda Armanda młodej kobiecie, ale jej mąż Percy wpadnie w sidła zaciętego wroga, nie znającego litości dla szlachetnego serca, ani podziwu dla bohaterstwa. Usłyszała jeszcze, jak żołnierz wydawał kilka krótkich wskazówek Żydowi, a potem cofnęła się żywo na brzeg rowu i ukryła się za niskimi krzewami.
Tymczasem nadjechał oddział Desgasa. Stanęli w milczeniu za wozem i po chwili wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Małgorzata poczekała chwilkę i dopiero, gdy się upewniła, że nikt nie słyszy jej kroków, pobrnęła dalej wśród zwiększających się wciąż ciemności.
Rozdział XXVIII. Chata ojca Blancharda
Małgorzata szła wciąż naprzód jakby w półśnie. Jedynym jej pragnieniem było zobaczyć jeszcze raz męża, wyznać mu swą winę, powiedzieć mu, ile wycierpiała, jak bardzo go lekceważyła i jak mało starała się go zrozumieć. To było jedynym jej celem. Z rozpaczą rozglądała się wśród mroku, zapytując siebie, z której strony nadejdzie Percy, aby wpaść w zasadzkę.