– Bóg ci zapłać za to, żeś ładnymi, czarnymi oczyma tak szybko mnie dojrzała.
Na te słowa szanowny Jellyband zbliżył się w podrygach i uprzejmych ukłonach, witając uniżenie jednego z najwytworniejszych swych gości.
– Ile razy cię widzę, panno Sally, zawsze jesteś ładniejszą
– dodał lord Antony, ucałowawszy zapłonione policzki dziewczyny.
– Szanowny nasz przyjaciel Jellyband musi mieć niemały trud, aby odganiać chłopców od tej zgrabnej figurki. Czy nie tak, mości Waite?
Pan Waite, krępowany uszanowaniem względem lorda, odpowiedział tylko lekkim mruknięciem, nie lubiąc tego rodzaju żartów.
3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 0 Lord Anthony Dewhurst, jeden z synów księcia of Exter, reprezentował typ wytwornego, młodego, angielskiego dżentelmena. Był wysoki, dobrze zbudowany, o ujmującej powierzchowności i wszędzie wnosił dźwięczny śmiech. Zręczny sportowiec, miły towarzysz, dobrze wychowany światowy człowiek, choć trochę lekkomyślny, był powszechnym ulubieńcem salonów londyńskich i wiejskich zajazdów. Wszyscy go znali w "Odpoczynku Rybaka", gdyż urządzał częste wycieczki do Francji i zawsze, jadąc i wracając, spędzał noc pod dachem pana Jellybanda.
Kiwnął przyjaźnie głową Waite'owi, Pitkinowi i całej kompanii, siedzącej w kawiarni, i zbliżył się do ognia, aby osuszyć zmoczone odzienie i ogrzać się cokolwiek. W mgnieniu oka spostrzegł dwóch nieznajomych, zabierających się spokojnie do nowej partii domina, rzucił na nich krótkie, podejrzliwe wejrzenie i przez chwilę głęboka zaduma czy niepokój przyćmiły jego wesołą, młodą twarz. Ale tylko przez chwilę, bo równocześnie prawie zwrócił się do pana Hempseeda, który z uszanowaniem skłonił się przed nim.
– A co będzie z owocami? -zapytał uprzejmie.
– Źle, niestety, źle – odparł ze smutkiem zagadnięty. – Ale… co będzie z tym naszym rządem, sprzyjającym zbójom francuskim, którzy chcą zamordować swego króla i zgubić całą szlachtę?
– Oni rzeczywiście tego chcą -odparł lord Antony – mordują, kogo im się uda złapać, ale mamy kilku przyjaciół, którzy wyślizgnęli się z ich szponów i dziś w nocy tu będą.
Mówiąc te słowa, rzucił nieufne wejrzenie na ludzi, siedzących w rogu pokoju.
– Dzięki tobie i twoim towarzyszom, jak słyszałem, lordzie – odrzekł pan Jellyband.
Ale na te słowa lord Antony chwycił za ramię gospodarza i ostrzegawczo spojrzał na dwóch nieznajomych.
– Nie ma się czego obawiać, lordzie – szepnął Jellyband -nie odezwałbym się w ten sposób, nie będąc pewny, z kim mamy do czynienia. Ów pan jest takim samym wiernym poddanym naszego króla Jerzego, jak ty sam. Przyjechał niedawno do Dover dla ważnych interesów.
– Dla interesów? Może to jaki przedsiębiorca zakładów pogrzebowych, gdyż nigdy nie widziałem tak ponurej miny.
– Jest wdowcem, lordzie, i z pewnością dlatego tak posępnie wygląda. Ale przysięgam, że jest z naszych, a musisz przyznać, że nikt lepiej ode mnie, właściciela tak popularnego zajazdu, nie potrafi oceniać ludzi.
– W takim razie wszystko w porządku, jeżeli jesteśmy wśród swoich – odrzekł lord Antony, który widocznie nie miał zamiaru rozpoczynać dyskusji z gospodarzem. – Ale powiedz mi, czy mieszka obecnie ktoś u ciebie?
– Nikt, lordzie, i nikogo się nie spodziewam, prócz…
– Prócz?…
– Nie będziesz, lordzie, miał nic przeciwko?
– Któż to?
– Sir Percy Blakeney i jego żona będą tu za chwilę, ale nie pozostaną długo.
– Lady Blakeney? – zawołał lord Antony ze zdziwieniem.
– Właśnie ona. Pachołek sir Percy'ego był tu przed chwilą.
Powiedział, że brat lady wyjeżdża do Francji dziś na "Day Dream", jachcie Percy'ego, a lord Blakeney i lady przyjadą aż tu, aby go pożegnać. Czy ci to nie dogadza w czymkolwiek?
– Ależ nie, przyjacielu, wszystko mi dogadza pod warunkiem, aby kolacja, którą nam poda miss Sally, była najlepszą, jaką kiedykolwiek przyrządziła w "Odpoczynku Rybaka".
– Nie ma obawy, lordzie -odparła Sally, nakrywając do stołu, który ślicznie wyglądał z pięknym bukietem kolorowych astrów pośrodku, niebiesko_chińską porcelaną i świecącymi cynowymi pucharami.
– Na ile osób mam nakryć, lordzie?
– Na pięć, nadobna Sally, ale niech posiłek będzie przygotowany przynajmniej na dziesięć; nasi przyjaciele przybędą zmęczeni i głodni. Ja zaś zjadłbym chętnie całego wołu.
– Jadą! jadą! – zawołała wesoło Sally, gdy w oddali rozległ się tętent zbliżających się koni. W kawiarni zawrzało jak w ulu. Wszyscy byli ciekawi ujrzeć przyjaciół lorda Antony'ego, przybywających z drugiej strony kanału. Sally przejrzała się znów w lusterku, wiszącym na ścianie, a Jellyband wybiegł co prędzej przed dom, aby przywitać dostojnych gości. Tylko dwaj nieznajomi w kącie pokoju nie brali udziału w ogólnym podnieceniu. Spokojnie grali dalej w domino, nie oglądając się nawet na drzwi wejściowe.
– Prosto przed siebie, hrabino, i drzwi na prawo -objaśniał dźwięczny głos.
– Rzeczywiście to oni -zawołał radośnie lord Antony. -Sally, podaj zupę jak najprędzej.
Drzwi otworzyły się szeroko i na salę, poprzedzone przez kłaniającego się w pas Jellybanda, weszły cztery osoby, dwóch panów i dwie panie.
– Witajcie, witajcie w starej Anglii! – zawołał ze wzruszeniem lord Antony, idąc naprzeciw nowoprzybyłych z wyciągniętymi ramionami.
– Pan z pewnością jesteś Lord Antony Dewhurst? – rzekła jedna z pań wybitnie obcym akcentem.
– Do usług, madame -odpowiedział, całując ze czcią ręce obu pań. Następnie zwróciwszy się do mężczyzn, gorąco uścisnął im dłoń.
Sally pomogła paniom zrzucić z siebie podróżne płaszcze, po czym obie, skostniałe z zimna, zwróciły się do jasnego i wesołego kominka, a Sally żwawo pobiegła do kuchni. Jellyband w ciągłych ukłonach przysunął do ognia kilka krzeseł, a Hempseed śpiesznie się oddalił. Wszyscy patrzyli ciekawie na nieznajomych.
– Cóż wam mogę powiedzieć, panowie? – zapytała starsza pani, grzejąc nad ogniem kształtne ręce i patrząc z niewysłowioną wdzięcznością na lorda Antony'ego i na jednego z towarzyszy podróży, który zdejmował ciężki, zakapturzony płaszcz.
– Że jesteś pewno zadowolona z przybycia do Anglii, hrabino, i że nie zmęczyła cię zanadto ciężka podróż – odrzekł lord Antony.
– Jesteśmy tak bardzo szczęśliwi – odparła, a oczy jej napełniły się łzami – że zapomnieliśmy już o przebytych cierpieniach.
Głos był miły i dźwięczny, a z zachowania jej biła godność i powaga. Cierpienia wyryły piętno na jej pięknej, klasycznej twarzy, okolonej wspaniałymi, śnieżnobiałymi włosami, upiętymi wysoko nad czołem według ówczesnej mody.
– Nie wątpię, że mój przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes okazał się uprzejmym towarzyszem podróży, madame.
– Sir Andrew był wcieloną dobrocią! Czy potrafimy kiedykolwiek wywdzięczyć się wam, panowie?
Jej towarzyszka, drobna, młodziutka panienka, na której twarzy malował się smutek i śmiertelne znużenie, nie odezwała się dotąd ani jednym słowem, ale jej duże oczy, czarne, pełne łez, utkwione były z uwielbieniem w twarzy sir Andrew Ffoulkesa. Gdy wzrok ich spotkał się, słodka jej twarzyczka zarumieniła się nieco pod jego wejrzeniem.
– Tak, jesteśmy w Anglii -rzekła wreszcie, oglądając z dziecinną ciekawością wielki piec, dębowe belki powały i rybaków o szczerych brytyjskich twarzach.
– Skrawek to Anglii tylko, mademoiselle – odpowiedział sir Andrew z uśmiechem – ale cała jest na twoje usługi.
Młoda panienka zaczerwieniła się znowu, lecz tym razem słodki uśmiech ożywił jej delikatną twarzyczkę. Zamilkli oboje, lecz zrozumieli się od razu, jak rozumieją się zawsze młodzi tajemną wymową swych serc.