– Hej, ludzie! – zawołał, zwracając się do żołnierzy – wygarbujcie pasami grzbiet tego przeklętego Żyda!
Żołnierze posłusznie zaczęli zdejmować ciężkie, skórzane pasy, a Rosenbaum krzyczał tak przeraźliwie, że głos ten mógł z pewnością wywołać z otchłani wszystkich patriarchów, aby bronili potomka Izraela przed okrucieństwem władz francuskich.
– Sądzę, że mogę się spuścić na was, obywatele żołnierze? -zaśmiał się szyderczo Chauvelin
– że wymierzycie temu staremu kłamcy najstraszliwszą karę, jaką kiedykolwiek otrzymał. Ale nie zabijcie go – dodał sucho.
– Słuchamy – odpowiedzieli żołnierze jak zwykle niewzruszeni i posłuszni.
Chauvelin wiedział, że mógł liczyć na swoich ludzi, którzy rozdrażnieni jego wymówkami i gniewem szukali sposobności wywarcia na kimś swej zemsty.
– Gdy ten tchórz otrzyma chłostę – rzekł do Desgasa – żołnierze zaprowadzą nas do wózka i jeden z nich zawiezie nas z powrotem do Calais. Żyd i ta kobieta mogą się wzajemnie pocieszać – dodał twardo – póki nie przyślemy kogoś po nich w ciągu dnia. Nie mogą uciec zbyt daleko w stanie, w jakim się obecnie znajdują.
Chauvelin nie dał za wygraną. Wiedział, że żołnierze nie zaniedbają niczego wobec przyrzeczonej nagrody. Ten zagadkowy "Szkarłatny Kwiat", otoczony trzydziestoma ludźmi, nie mógł przecież umknąć po raz drugi. Ale mimo wszystko Chauvelin stracił pewność siebie. Zuchwalstwo Anglika pobiło go, a głupota żołnierzy i rozpaczliwe krzyki kobiety pokrzyżowały jego plany. Wszak byłby dopiął celu, gdyby Małgorzata nie weszła mu w drogę i gdyby straż okazała odrobinę sprytu… Chauvelin zasępił się głęboko, przeklinając żołnierzy, Anglika i szaloną lady Blakeney.
Cicha noc, pogodna i milcząca, przesycona wonią morza, oblana jasnym blaskiem księżyca, mimo szumu srebrzystych fal, tchnęła spokojem i urokiem, a Chauvelin przeklinał ją jako noc swej klęski, którą mu zadał długonogi angielski intrygant.
Ryki bitego Żyda krzepiły jego serce. Uśmiechnął się i rzucił ostatnie spojrzenie na puste wybrzeże i na drewnianą chatę, oblaną księżycowym światłem, na ową chatę, w której doznał najdotkliwszej porażki, jaka kiedykolwiek spotkała członka komitetu bezpieczeństwa publicznego.
Na skale, jakby na łożu z kamieni, leżała zemdlona Małgorzata Blakeney, a o parę kroków od niej wił się z bólu nieszczęśliwy Żyd pod razami republikańskich żołnierzy. Krzyki Beniamina Rosenbauma były tak przeraźliwe, że musiały w każdym razie obudzić wszystkie mewy i zniewolić je do przyglądania się ze zdumieniem czynom królów stworzenia.
– Wystarczy… – rozkazał Chauvelin, gdy jęki Żyda zaczęły słabnąć i zdawało się, że biedak zemdlał. – Nie mieliście przecież go zabijać.
Żołnierze posłusznie włożyli znów pasy, a jeden z nich kopnął jeszcze Żyda z pogardą w bok na pożegnanie.
– Zostawcie go tu – rzekł dyplomata – i wskażcie mi drogę do wózka. Idę z wami.
Zbliżył się do leżącej Małgorzaty i spojrzał jej w twarz. Wracała powoli do przytomności i usiłowała się podnieść. Jej duże niebieskie oczy objęły trwożnym spojrzeniem krajobraz, oblany światłem księżyca, i spoczęły z wyrazem zgrozy i litości na Żydzie, którego dzikie ryki usłyszała, wracając do przytomności.
Po chwili spostrzegła Chauvelina. Uśmiechał się ironicznie, a blade oczy spoglądały na nią z wyrazem niewypowiedzianej złośliwości.
Z udaną galanterią schylił się i podniósł do ust jej lodowatą rękę. Małgorzata wzdrygnęła się ze wstrętem.
– Żałuję niezmiernie piękna pani, że okoliczności zmuszają mnie do pozostawienia cię w tym pustkowiu. Ale odchodzę w tym przekonaniu, że nie pozostawiam cię bez opieki. Nie wątpię, że nasz przyjaciel – tu obecny Beniamin – aczkolwiek trochę zmaltretowany, okaże się z pewnością rycerskim obrońcą twojej czarującej osoby. O świcie przyślę po ciebie ludzi i aż do tego czasu Beniamin będzie na twoje usługi.
Małgorzata miała dość siły, aby odwrócić głowę. Od chwili powrotu do przytomności dręczyła ją jedna myśclass="underline" co się stało z Percym? Co się działo z Armandem?
Nie pamiętała, co zaszło, gdy w nocnej ciszy rozległ się wesoły śpiew, który był sygnałem śmierci.
– Muszę cię pani opuścić, niestety – ciągnął dalej Chauvelin – do widzenia, lady Blakeney, zobaczymy się niebawem w Londynie, mam nadzieję. Czy będę miał przyjemność spotkać cię na przyjęciu u księcia Walii? Nie? A więc do widzenia i proszę o najserdeczniejsze pozdrowienie w moim imieniu dla sir Percy'ego.
I skłoniwszy się jeszcze raz, zniknął na skręcie ścieżki, poprzedzony przez oddział żołnierzy.
Rozdział XXXI. Ucieczka
Na pół przytomna Małgorzata wsłuchiwała się w oddalające się kroki. Po chwili dobiegł do niej turkot starego wózka i drobny truchcik kulawej szkapy. Z ulgą pomyślała, że jej śmiertelny wróg już się oddalił. Nie wiedziała, jak długo leżała na twardych głazach. Spojrzała na niebo jaśniejące promieniami księżyca i czuła, jak orzeźwiające powietrze morskie chłodziło jej pałającą twarz. Dokoła trwała cisza i sennie falowało na pół uśpione morze. Tylko myśl Małgorzaty czuwała, dręczona męką niepewności.
Nie wiedziała!
Nie wiedziała, czy w tej chwili Percy nie znajdował się w rękach władz republikańskich i nie znosił jak ona katuszy, naigrawań i szyderstwa wrogów. Nie wiedziała, czy skrwawione ciało Armanda nie leży gdzieś w pobliżu i czy Percy nie dowiedział się, że jego żona pomogła katom w zamordowaniu brata i jego przyjaciół.
Znużenie jej było tak straszliwe, że pragnęła zostać na zawsze tutaj, pod tym jasnym niebem, kołysana szumem fal i tym balsamicznym jesiennym powiewem, przesyconym taką bezgraniczną melancholią. W głuchej ciszy nie było słychać żadnego odgłosu. Umilkło nawet słabe echo turkotu oddalającego się wózka.
Nagle… rozległ się szmer, jakby dźwięk, tak nieoczekiwany, tak dziwny, że Małgorzata na pół martwa ze znużenia pomyślała, że dobroczynny, ostatni sen zbliżającej się śmierci, przynosi jej kojące widziadła.
Był to poczciwy, potężny, prawdziwie angielski wykrzyknik: do diabła!
Mewy obudziły się w gniazdach i rozejrzały ze zdziwieniem.
W oddali huknęła sowa, a majestatyczne złomy skalne niechętnie i wyniośle powtórzyły echo tego bluźnierczego przekleństwa.
Małgorzata nie wierzyła uszom. Dźwignęła się na rękach, wytężyła wszystkie zmysły, aby widzieć, słyszeć i rozumieć, co się stało.
Lecz dźwięk umilkł i znów wybrzeże morskie zatonęło w milczeniu i ciemności.
Małgorzata, która kilka chwil przeżyła jakby w ekstazie, myśląc że śni w tej nocy gwiaździstej i fantastycznie pięknej, usłyszała znowu ów dźwięk. Serce przestało jej bić. Spojrzała dokoła rozszerzonymi oczami, nie chcąc jeszcze wierzyć w rzeczywistość, w przekonaniu, że wciąż jeszcze marzy.
– A do diabła, wolałbym, żeby te przeklęte katy nie trzepały tak mocno!
Nie było wątpliwości; tylko jedne na świecie usta na wskroś brytyjskie mogły wymówić te słowa takim powolnym, afektowanym tonem.
– Do diabła – powtórzyły te same brytyjskie usta. – Jak Boga kocham – jestem słaby jak szczur!
Małgorzata zerwała się błyskawicznie. Czy śniła, czy te wielkie kamienne skały są bramami niebios? Czy wonny powiew wiatru stał się falowaniem anielskich skrzydeł, przynoszących bezmiar radości po przebytych cierpieniach? Albo może po prostu majaczy w gorączce, słysząc ów głos tak dobrze znany.
I znów doszły do niej te same dźwięki na wskroś ziemskie, dźwięki kochanej mowy angielskiej, niepodobne w niczym do niebiańskich śpiewów, ani trzepotu anielskich skrzydeł.