– Sir Percy Blakeney i jego żona nadjeżdżają!
Zadzwoniły podkowy o kamienny dziedziniec, i wspaniały kocz, zaprzężony w cztery kasztany wysokiej krwi, stanął przed drzwiami "Odpoczynku Rybaka".
Rozdział V. Małgorzata
W mgnieniu oka gościnna kawiarnia zajazdu stała się widownią zamieszania i beznadziejnego popłochu.
Gdy pachołek oznajmił przybycie gości, lord Antony zerwał się na równe nogi i zaczął wydawać śpiesznie rozkazy biednemu Jellybandowi, który z przerażenia całkiem stracił głowę.
– Na miłość Boską, człowiecze
– szepnął lord Antony – spróbuj zatrzymać lady Blakeney choćby na chwileczkę w przedpokoju, nim te panie zdążą wyjść z sali. Do kaduka! a to się dopiero udało!
– Prędko, Sally, światła! -krzyczał Jellyband, biegając tu i tam i powodując jeszcze większe zamieszanie w ogólnej sytuacji.
Hrabina wstała z krzesła sztywna i dumna i starając się ukryć wzburzenie pod pozorem zimnej krwi, powtarzała machinalnie:
– Nie chcę jej widzieć, nie zobaczę jej!
W przedpokoju zaś ruch, spowodowany przyjazdem tak znakomitych gości, wciąż się powiększał.
– Dobry wieczór, sir Percy! Dobry wieczór, lady! Najniższy sługa! – słychać było jakby chór głosów, przeplatany słabszym nawoływaniem. – Nie zapominajcie o biednym ślepym człowieku, zlitujcie się nad nim! Poratujcie mnie, lordzie, lady!
Wśród tego zgiełku rozległ się dziwnie słodki i śpiewny głos o lekkim, cudzoziemskim akcencie:
– Nie wypędzajcie tego biedaka, dajcie mu jeść na mój rachunek, proszę was.
W kawiarni wszyscy mimo woli zamilkli. Lecz Sally trzymając lichtarze, szła już ku drzwiom prowadzącym do sypialnych pokojów, a hrabina pośpieszyła za nią, uchodząc przed nieprzyjacielem o tak słodkim i melodyjnym głosie.
Zuzanna posłusznie zamierzała uczynić to samo; z żalem tylko rzucała spojrzenia na drzwi wejściowe, w których wciąż jeszcze miała nadzieję zobaczyć ukochaną koleżankę.
Jellyband otworzył drzwi, ufając, że zdoła zażegnać katastrofę, wiszącą w powietrzu, lecz już ten sam cichy, dźwięczny głos odezwał się żartobliwą skargą:
– Br… jestem przemoczona jak śledź. Boże! Czy kto widział taki klimat?
– Zuzanno, chodź ze mną natychmiast, czy słyszysz? -zawołała hrabina wyniośle.
– Mamo! – błagalnie szepnęła Zuzanna.
– Panie… chwileczkę… hm…
– jąkał się Jellyband, który stanął w poprzek drzwi, aby nie dopuścić nowo przybyłych do sali.
– Przepraszam, przyjacielu -rzekła lady Blakeney z cieniem zniecierpliwienia w głosie – po co stoisz przede mną i tańczysz jak kulawy indyk? Puść mnie do ognia, zmarzłam do szpiku kości!
I w jednej chwili, odtrąciwszy lekko gospodarza, weszła do sali.
Istnieje dużo portretów i miniatur Małgorzaty St. Just, lady Blakeney, jak się wówczas nazywała, ale jest bardzo wątpliwe, aby znalazła się jedna podobizna, mogąca oddać w całej pełni jej nadzwyczajny wdzięk i urodę. Wysoka, ponad średnią miarę, o wspaniałej królewskiej postawie, była tak urocza, że nawet hrabina zatrzymała się, oczarowana jej widokiem.
Małgorzata Blakeney miała najwyżej lat 25, a uroda jej była w pełnym rozkwicie. Duży kapelusz, przybrany w miękkie falujące pióra, rzucał lekki cień na jej klasyczne czoło, okolone aureolą złotych włosów, tego dnia nie pudrowanych. Miała słodkie, niemal dziecięce usta, prosty, kształtny nos, okrągły podbródek i delikatną szyję, a czar jej podnosił jeszcze malowniczy ówczesny strój. Bogata suknia z niebieskiego aksamitu przylegała do jej zgrabnej figury; w drobnej ręce trzymała z właściwym sobie wdziękiem laskę, ozdobioną szerokim pękiem wstążek, wedle mody wprowadzonej niedawno przez wytworne panie.
Małgorzata objęła jednym rzutem oka cały pokój i osoby w nim obecne. Skinęła uprzejmie głową sir Ffoulkesowi i podała rękę lordowi Antony'emu.
– Co robisz w Dover, drogi lordzie – zapytała wesoło i nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do hrabiny i Zuzanny. Jej twarz zajaśniała radością na widok młodej dziewczyny i wyciągając do niej obie ręce, zawołała:
– Czy mnie oczy nie mylą? Czy to naprawdę moja Zuzia? Boże, jakim sposobem znalazłaś się w Anglii? i pani tu także?
Chciała się z nimi serdecznie przywitać, bez cienia zakłopotania w uśmiechu lub zachowaniu. Lord Antony i sir Andrew śledzili tę scenę ze wzrastającym niepokojem. Choć byli Anglikami, znali dostatecznie Francję i Francuzów, aby wiedzieć, z jaką nieubłaganą nienawiścią i nieugiętą pogardą stara szlachta francuska traktowała sprawców jej upadku.
Armand St. Just, brat pięknej lady Blakeney, choć uchodził za człowieka umiarkowanego, był zaciętym republikaninem i jego spór ze starożytną rodziną de St. Cyrów doprowadził ją do upadku i do całkowitego wymordowania jej członków. We Francji zatem St. Just ze swą partią zwyciężył, a tu na ziemi angielskiej wypędzeni wygnańcy, którzy dla ocalenia życia opuścili wszystko co wieki dobrobytu im w darze przyniosły, spotykali się z przedstawicielką tych samych republikańskich rodzin, które zwaliły tron i zniszczyły arystokrację, sięgającą pochodzeniem zamierzchłych wieków.
Małgorzata stała przed nimi w całym blasku zuchwałej urody i wyciągała ku nim delikatne dłonie, jakby chcąc tym ruchem puścić w niepamięć krwawe wypadki ostatnich czasów.
– Zuzanno, zakazuję rozmawiać ci z tą kobietą! – rzekła ostro hrabina, wstrzymując rękę córki.
Przemówiła po angielsku, aby mogli ją usłyszeć i zrozumieć nie tylko młodzi panowie, ale gospodarz i jego córka.
Ci oniemieli wprost z przerażenia wobec zuchwalstwa tej cudzoziemki dla kobiety, która była teraz Angielką, jako żona sir Percy'ego, i przyjaciółką księżnej Walii.
Serca zaś lorda Antony'ego i sir Andrew zamarły ze zgrozy na tę straszną zniewagę. Z niemałym wyrazem trwogi spoglądali ku drzwiom, za którymi brzmiał powolny, poważny, ale miły głos.
Jedynie Małgorzata Blakeney i hrabina de Tournay pozostały niewzruszone. Hrabina, sztywna i zuchwała, z ręką wciąż jeszcze na ramieniu córki, była uosobieniem nieugiętej dumy. Przez chwilę twarz Małgorzaty stała się tak biała, jak szal otaczający jej szyję, a bystry obserwator byłby zauważył, że ręka trzymająca wysoką laskę o barwnych wstążkach, zacisnęła się kurczowo i lekko zadrżała. Ale tylko przez chwilę. Wkrótce podniosła delikatne brwi, rozchyliła usta w ironicznym uśmiechu, a utkwiwszy jasnoniebieskie oczy, oczy w sztywnej twarzy hrabiny, rzekła, wzruszając ramionami:
– Cóż ci się stało, hrabino? Czy mucha cię ugryzła?
– Jesteśmy w Anglii – odparła zimno hrabina – i mam prawo zakazywać mej córce witać się z tobą. Chodź ze mną, Zuzanno.
Skinęła na córkę, nie spojrzawszy już na Małgorzatę Blakeney, złożyła głęboki, staromodny ukłon młodym ludziom i wyszła z pokoju.
Cisza zapanowała w sali starego zajazdu, dopóki szelest sukni hrabiny nie ucichł w korytarzu.
Małgorzata, jakby skamieniała, biegła roziskrzonymi oczyma za znikającą dumną postacią, ale gdy pokorna i posłuszna Zuzanna zbliżyła się też ku drzwiom, twardy wyraz znikł z jej twarzy. Z niewysłowionym smutkiem spojrzała na odchodzącą koleżankę.
Zuzanna to spostrzegła. Jej kochające dziecięce serce rwało się do pięknej kobiety, ledwo co od niej starszej; posłuszeństwo ustąpiło wobec przyjaźni. Rzuciła się ku niej i oplótłszy ramionami szyję Małgorzaty, uściskała ją serdecznie. Potem śpiesznie pobiegła za matką, poprzedzoną przez Sally.
Poczciwy i delikatny poryw Zuzanny złagodził nieco przykre naprężenie. Sir Andrew popatrzył na odchodzącą, zgrabną postać dziewczęcia, a gdy znikła w cieniach korytarza, rzucił rozbawione oczy na lady Blakeney.