Rząd czerwonych pelargonii i niebieskich ostróżek stojących na oknie, odbijał barwnie od ciemnego tła dębowego dworku.
Wszyscy wiedzieli, że pan Jellyband, właściciel "Odpoczynku Rybaka" w Dover, był człowiekiem zamożnym. Naczynia cynowe i rondle miedziane, stojące na pięknych starych półkach, świeciły jak złoto i srebro, a czerwona podłoga błyszczała, niczym szkarłatne pelargonie na oknie. Wszędzie zauważyć można było staranny i czujny nadzór, a dzięki dobrej i pracowitej służbie zajazd odznaczał się wielkim porządkiem i nawet pewną elegancją.
Gdy Sally weszła na salę, odsłaniając w uśmiechu rząd lśniąco białych zębów, przyjęto ją głośnymi objawami zadowolenia.
– Tu, Sally! Piękna Sally! Tu! Hurra!
– Myślałem, żeś ogłuchła w tej kuchni – mruknął Jimmy Pitkin, wodząc dłonią po swych wyschłych ustach.
– Patrzcie, co za gwałt! -śmiała się Sally, ustawiając świeżo napełnione puchary na stole. – Czy twoja babka umiera, że się tak śpieszysz do domu, aby jeszcze ujrzeć tę biedną duszę, nim wyjdzie z ciała? Nigdy nie widziałam takiego pośpiechu.
Chór rubasznego śmiechu i zaczepnych żartów odpowiedział Sally, która już teraz nie śpieszyła się do garnków i rondli. Młodzieniec o jasnej, falistej czuprynie i niebieskich żywych oczach pochłaniał całą jej uwagę, a tymczasem żarty o nie istniejącej babce Jimmy Pitkina krążyły dalej po sali wraz z ciężkimi kłębami dymu.
Naprzeciw ogniska, z długą glinianą fajką w zębach stał sam gospodarz, szanowny pan Jellyband, właściciel "Odpoczynku Rybaka", jak jego ojciec, dziad i pradziad. Wysoki, dobroduszny, już trochę łysawy, był w rzeczy samej typem wiejskiego Johna Bulla owych czasów, kiedy dla każdego Anglika, czy był lordem, chłopem, mieszczaninem, cały kontynent Europy był otchłanią zepsucia, a reszta świata krajem dzikich i ludożerców.
Nasz zacny gospodarz zatem, ćmiąc długą fajkę, nie troszczył się o nikogo, lekceważąc sobie wszystkich z drugiej strony kanału. Miał na sobie typową czerwoną kurtkę ze lśniącymi, mosiężnymi guzikami, aksamitne spodnie, popielate pończochy i zgrabne buciki z klamerkami -zwykły ówczesny strój każdego szanującego się właściciela zajazdu w Wielkiej Brytanii. I kiedy na barkach ładnej Sally, która po śmierci matki objęła gospodarstwo, spoczywał cały ciężar pracy, pan Jellyband rozprawiał o polityce ze swymi wybranymi gośćmi.
Kawiarnia oświetlona dwoma jasnymi lampami, zwieszającymi się od powały, wyglądała nader wesoło i przytulnie. Spośród gęstych kłębów dymu widniały czerwone twarze gości pana Jellybanda, zadowolone, roześmiane, w zgodzie ze sobą, gospodarzem i całym światem. Ze wszystkich stron pokoju głośne objawy wesołości wtórowały ożywionym, choć niezbyt wzniosłym rozmowom, a bezustanny śmiech Sally świadczył, że nie nudziła się w towarzystwie Harry Waite'a.
Kawiarnię pana Jellybanda zaszczycali obecnością przeważnie rybacy, szczególnie cierpiący na pragnienie, gdyż sól, którą wdychają na morzu, wysusza im gardło. Ale "Odpoczynek Rybaka" był jeszcze czymś więcej, niż zajazdem dla ludzi prostego stanu. Niemal co dzień stawały przed jego bramą londyńskie pojazdy, a także podróżni, którzy wracali z kontynentu, zatrzymywali się u gościnnego pana Jellybanda i zapoznawali się z jego sławnymi francuskimi winami i wybornym domowym piwem.
Było to w końcu września 1792 roku. Ciepłe i pogodne przez cały miesiąc powietrze zmieniło się nagle. Przez dwa dni potoki deszczu zalewały południową Anglię, niwecząc wszelkie nadzieje pomyślnego zbioru jabłek, gruszek i późnych śliwek. I teraz bił deszcz w okna, a wpadając przez komin, syczał na rozpalonych węglach ogniska.
– Czy widział kto taką słotę we wrześniu, panie Jellyband? – spytał pan Hempseed, siedzący przy ogniu.
Pan Hempseed był bardzo cenioną osobistością w "Odpoczynku Rybaka". Pan Jellyband uważał go za doświadczonego polityka na całą okolicę, słynącego z oczytania i biegłości w Piśmie Świętym. Pan Hempseed miał jedną rękę wsuniętą w szeroką kieszeń aksamitnych spodni, w drugiej trzymał długą glinianą fajkę i patrzył z rozdrażnieniem na strumienie wody, spływające po szybach okiennych.
– Zdaje mi się, że nie -odrzekł pan Jellyband – a jestem w tych stronach 60 lat.
– Chyba nie pamiętasz, co się działo w trzech pierwszych latach twego życia – spokojnie odpowiedział pan Hempseed. – Nie widziałem nigdy małego dziecka, zwracającego uwagę na pogodę, przynajmniej w tych okolicach, a ja tu żyję 75 lat!
Wyższość tego argumentu była tak niezbita, że mimo zwykłej gadatliwości gospodarz nie wiedział co odpowiedzieć.
– To wygląda raczej na kwiecień, niż na wrzesień -ciągnął dalej pan Hempseed żałośnie, gdy znów krople deszczowe zasyczały w ogniu.
– Rzeczywiście – potwierdził gospodarz – ale wróciwszy do polityki, czego się można spodziewać od takiego rządu, jaki mamy teraz?
Pan Hempseed pokiwał znacząco głową, okazując głęboką pogardę dla angielskiego klimatu i angielskiego rządu, i odparł:
– Niczego się nie spodziewam. Tacy biedni ludzie jak my nie mają nic do gadania w Londynie; wiem o tym i nie skarżę się, lecz przy podobnej pogodzie we wrześniu wszystkie moje owoce gniją i idą na marne jak owe pierworodne dzieci egipskich matek, które zginęły bez żadnej korzyści, jeno oswobodziły hołotę żydowską, handlującą pomarańczami i zagranicznymi owocami. Nikt nie kupowałby ich przeklętych owoców, gdyby angielskie gruszki i jabłka dojrzały jak się należy. Pismo Święte mówi…
– Masz rację – odparł Jellyband – ale nie można, jak mówię, czego innego się spodziewać. Ci wszyscy francuscy szatani z drugiej strony kanału mordują swego króla, szlachtę, a panowie Pitt, Fox i Burke kłócą się między sobą i namyślają, czy my, Anglicy, mamy na to pozwolić, czy nie? Niech się mordują wzajemnie, mówi pan Pitt. Nie pozwolić im, mówi pan Burke…
– A ja mówię, niech się mordują ile chcą i niech ich diabli wezmą – odrzekł Hempseed wyniośle. Nie przywiązywał bowiem żadnej wagi do politycznych poglądów swego przyjaciela Jellybanda, który zawsze zbaczał z toku rozmowy i nie dorastał do tego, aby roztaczano przed nim skarby wiedzy tak powszechnie cenionej.
– Niech się mordują -powtórzył – byleby nie było takiego deszczu we wrześniu. To sprzeciwia się wszelkim prawom, a Pismo Święte mówi…
– Przestań, panie Harry! Umrę chyba ze śmiechu! – krzyknęła Sally właśnie w chwili, gdy pan Hempseed zamierzał wygłosić jedną z ulubionych cytat z Pisma Świętego.
Okrzyk ten wywołał wybuch ojcowskiego gniewu.
– Cóż to znowu, Sally? – rzekł Jellyband, marszcząc groźnie brwi. – Zaprzestań tych głupich żartów z młokosami i idź do roboty.
– Ależ, ojcze! Robota, zawsze ta robota…
Pan Jellyband wszakże był wielkim despotą. Miał inne widoki dla jedynaczki, przyszłej dziedziczki "Odpoczynku Rybaka", niż małżeństwo z młodym chłopcem, którego jedynym źródłem zarobku był połów ryb.
– Czy słyszysz, co mówię? – zawyrokował tym przyciszonym i dobitnym głosem, któremu nikt w zajeździe nie śmiał się sprzeciwić. – Zajmij się kolacją dla lorda Tony'ego i pamiętaj, że jeżeli lord nie będzie zadowolony, to na pewno coś oberwiesz.
Sally posłusznie wyszła z pokoju.
– Czy oczekujesz pan zapowiedzianych gości dziś wieczorem? – spytał Jimmy Pitkin, chcąc odwrócić od Sally uwagę gospodarza.
– Tak – odrzekł pan Jellyband.
– Czekam na przyjaciół lorda Tony'ego, których młody lord, jego towarzysz sir Andrew Ffoulkes i inni dżentelmeni wydarli ze szponów tych francuskich diabłów.
Ale tego było już za dużo dla przekornego pana Hempseeda.
– Po co oni to robią? Nie rozumiem celu mieszania się w cudze sprawy. A Pismo Święte mówi…
– Być może – przerwał mu Jellyband z goryczą; jesteś przecie przyjacielem pana Pitta i powtarzasz za panem Foxem: niech się mordują. Nie ma w tym nic dziwnego.
– Przepraszam – zaprotestował słabo Hempseed – tego nie mówiłem.