Noc była bezgwiezdna, dzięki czemu młoda kobieta mogła niespostrzeżenie podążyć za turkotem oddalającej się bryczki. Miała nadzieję, że jeżeli będzie szła wzdłuż przydrożnych rowów, nie zwróci uwagi żołnierzy Desgasa i patroli czatujących we wszystkich kierunkach. Puściła się zatem w drogę, samotna, zgubiona, w ciemnościach nocy. Miała przed sobą do przebycia pieszo 2 mile do Miquelon, a potem jeszcze drogę, wiodącą wśród kamieni i wybojów aż do chaty ojca Blancharda.
Żydowska szkapa nie mogła iść szybko i choć Małgorzata czuła się wycieńczona wskutek przebytych wstrząśnień, miała jednak nadzieję, że nie pozostanie w tyle. Droga była górzysta, a że biedne konisko ledwie żyło, wózek będzie z pewnością często zatrzymywać się w drodze, co ułatwi Małgorzacie podążanie za nim.
Szosa, ciągnąca się w pewnym oddaleniu od morza, obsadzona była krzakami i wątłymi drzewami, okrytymi nędzną zielenią. Drzewa szarpane wiecznie północnymi wichrami, stały nachylone w ciemności, jak zastygłe upiory.
Szczęśliwym trafem księżyc nie wynurzył się zza ciężkich chmur i Małgorzata, trzymając się blisko niskich zarośli, na samym brzegu drogi, prawie wcale nie była widoczna. Głęboka cisza panowała dokoła, tylko z daleka dochodził szum oceanu, jak cicha, bolesna skarga.
Powietrze było ostre, przesycone wonią morza. W innych warunkach biedna kobieta wdychałaby balsamiczny, łagodny zapach jesiennej nocy i wsłuchiwała się w daleki szum fal, rozkoszując się spokojem tego odludnego krajobrazu i nocną ciszą, przerywaną smutnym krzykiem mewy lub turkotem dalekiego wozu. Lecz w tej chwili dręczyły ją złowrogie przeczucia i rozdzierająca tęsknota za człowiekiem, który był jej jedynym szczęściem. Potykała się na śliskiej trawie rowu, nie chcąc dla ostrożności iść środkiem drogi, i z trudem przyśpieszała kroku po błotnistej pochyłości. Nie spotkała na drodze nikogo. Ostatnie światła Calais dawno już pozostały w tyle, a dokoła nie było ani śladu ludzkiej osady, chaty rybackiej czy szałasu drwala. W oddali, po prawej stronie bielały nadbrzeżne skały, a niżej rysował się skalisty brzeg morza, o który nadchodzący przypływ rozbijał się bezustannym, przytłumionym grzmotem.
Małgorzata próbowała odgadnąć, gdzie teraz na tym odludnym wybrzeżu znajduje się Percy. Z pewnością nie był daleko, gdyż wyjechał na kwadrans przed Chauvelinem. Czy wiedział, że w tym zimnym, wietrznym zakątku Francji czyha na jego życie tylu szpiegów?
Tymczasem najpiękniejsze nadzieje kołysały Chauvelina trzęsącego się na nierównej drodze w żydowskiej bryczce. Zacierał ręce z ukontentowaniem na myśl o gęstej sieci tak zręcznie zarzuconej, z której Anglik nie mógł już żadną miarą się wyślizgnąć. Podczas powolnej jazdy wśród ciemnej nocy, czekał niecierpliwie na triumfalne zakończenie tych wspaniałych łowów, których zdobyczą był tajemniczy "Szkarłatny Kwiat". Pojmanie wielkiego spiskowca będzie najpiękniejszym liściem w jego wieńcu chwały, a Anglik schwytany na gorącym uczynku, w chwili, gdy pomaga i otacza opieką zdrajców republiki francuskiej, nie mógł żądać pomocy od własnej ojczyzny. W każdym razie Chauvelin postara się, aby wszelka interwencja przyszła za późno.
Ani przez chwilę nawet nie pomyślał o okropnym położeniu nieszczęśliwej kobiety, która nieświadomie zdradziła własnego męża. Zapomniał o niej. Była potrzebną zabawką w jego rękach, a poza tym niczym.
Żydowska chuda szkapa szła prawie ciągle stępa, a gdy zwalniała kroku, woźnica przyśpieszał jej bieg razami.
– Czy daleko jeszcze do Miquelon? – pytał od czasu do czasu Chauvelin.
– Nie bardzo daleko, wasza wysokość – brzmiała wciąż ta sama odpowiedź.
– Nie spotkaliśmy jeszcze dotąd twego i mego przyjaciela, stojących bezradnie na środku drogi! – wtrącał ironicznie Chauvelin.
– Cierpliwości szlachetna ekscelencjo – dodawał syn Mojżesza – jadą na pewno przed nami. Widzę ślady kół bryczki tego zdrajcy, tego syna Amalekitów…
– Czy na pewno znasz drogę?
– Znam ją tak dobrze, jak owe 10 sztuk złota w kieszeni waszej szlachetnej ekscelencji, które będą niebawem moje.
– Gdy tylko przywitam swego przyjaciela, owego wysokiego cudzoziemca, będą na pewno twoje.
– Posłuchaj… co to jest? -zapytał nagle Żyda.
Wśród milczenia i ciszy usłyszeli wyraźnie tupot kopyt końskich na błotnistej drodze.
– To są żołnierze – szepnął trwożnie Żyd.
– Zatrzymaj się na chwilę. Chcę posłuchać – rzekł Chauvelin.
Małgorzata usłyszała również tętent galopujących koni, zbliżających się w kierunku wózka. Z początku myślała, że to Desgas i jego ludzie, ale teraz zdawała sobie wyraźnie sprawę, że jeźdźcy nadjeżdżali z przeciwnej strony, może z Miquelon. Otaczała ją ciemność i nie potrzebowała obawiać się, że ją zobaczą.
Gdy wózek zatrzymał się z największą ostrożnością przyczołgała się bliżej po rozmokłej drodze.
Serce jej biło jak młotem, drżała całym ciałem. Już odgadła, jakie wieści przynosili jeźdźcy: "Każdego nieznajomego na drodze lub na wybrzeżu należy śledzić, szczególnie gdyby był wysokiego wzrostu. Gdy ktoś spostrzeże podobnego osobnika, żołnierz na koniu musi w tej chwili mi o tym donieść." Takie były rozkazy Chauvelina. Czy odnaleziono już cudzoziemca? Czy był to ów konny posłaniec, przynoszący ważną nowinę, że ścigana zwierzyna wpadła nareszcie w zasadzkę?
Małgorzata, chcąc usłyszeć słowa posłańca, przysunęła się bliżej wśród ciemności i do jej uszu doszło śpiesznie rzucone hasło:
Wolność, równość, braterstwo!
– a potem pytanie Chauvelina.
– Jakie wiadomości?
Dwaj jeźdźcy osadzili konie przy samym wózku. Małgorzata rozróżniała wyraźnie ich sylwetki, rysujące się na tle nieba. Słyszała głosy i parskanie koni, a za nią w pewnej odległości dźwięczały regularne i miarowe kroki zbliżającego się oddziału Desgasa.
Nastała dłuższe pauza, podczas której dyplomata prawdopodobnie dawał żołnierzom papiery do przejrzenia, gdyż po chwili dopiero nastąpiły pytania i odpowiedzi.
– Widzieliście cudzoziemca? -zapytał żywo Chauvelin.
– Nie obywatelu, nie widzieliśmy żadnego wysokiego cudzoziemca. Szliśmy brzegiem nadbrzeżnych skał…
– I co?
– O ćwierć mili od Miquelon napotkaliśmy rozpadającą się drewnianą chatę, która wyglądała na szałas rybacki, służący do przechowywania sieci i narzędzi. Z początku chata wydawała nam się pusta, ale po chwili zobaczyliśmy lekki słup dymu, wydobywający się z boku. Zeskoczyłem z konia i przyczołgałem się tuż do chaty. Nic nie było w niej podejrzanego tylko w jednym kącie paliły się węgle drzewne, a przy ognisku stały dwa krzesła. Naradziłem się z towarzyszami, co dalej czynić. Oni schowali się z końmi w pobliżu, a ja pozostałem na czatach.
– Dobrze. I widziałeś kogoś?
– Po półgodzinie usłyszałem głosy i równocześnie dwóch ludzi wyłoniło się spoza skały. Zdaje się, że przychodzili od strony Lille. Jeden był młody, drugi stary. Rozmawiali po cichu i nie mogłem usłyszeć co mówili.
Jeden był młody, drugi stary!… Serce Małgorzaty ścisnęło się boleśnie na te słowa. Czy ten młody był Armandem, jej bratem, a stary to de Tournay? Ci dwaj uchodźcy nieświadomie służyli za przynętę do schwycenia ich nieustraszonego i szlachetnego zbawcy.
– Ci dwaj mężczyźni weszli do chaty – ciągnął dalej żołnierz -a ja przyłożyłem ucho do ściany szałasu. Chata była tak licho sklecona, że mogłem uchwycić parę słów z ich rozmowy.
– Tak? Mów prędko, co usłyszałeś?
– Starzec zapytał młodego, czy wie na pewno, że są w umówionym miejscu. "Ależ tak – odrzekł tamten – to tu z pewnością" i przy blasku ogniska pokazał towarzyszowi jakiś papier. "Tu jest plan – rzekł – który mi dał, nim opuściłem Londyn. Mieliśmy trzymać się ściśle tych wskazówek, o ile byśmy nie odebrali innych rozkazów. Oto droga, którą tu przyszliśmy. Patrz – w tym miejscu drogi się rozchodzą… tutaj przecięliśmy szosę Saint Martin, a oto ścieżka, która doprowadziła nas do brzegu skały." Musiałem nieostrożnie wywołać lekki szelest, gdyż młodzieniec zbliżył się do drzwi chaty i spojrzał niespokojnie wkoło. Gdy podszedł znów do towarzysza, szeptali tak cicho, że nie słyszałem już ani słowa.