Jakże dobrze znał kobiecą duszę ten szatan wcielony w Chauvelina! Zagrał na strunach niewieściej duszy, jak znakomity wirtuoz gra na instrumencie muzycznym. Przeniknął do głębi jej myśli i uczynił ją niewolnicą swej woli. Była zbyt słabą kobietą, aby krzykiem ostrzec męża i z całą świadomością skazać jednocześnie na rozstrzelanie Armanda i splamić dłonie ukochaną krwią… widzieć może jak umiera z przekleństwem na ustach! Byłaby także świadkiem konania starego ojca Zuzanny i tylu innych, którzy uciekli z Francji przed gilotyną… a więc musiała czekać, wciąż czekać, a noc już bladła, szarzał wczesny świt, choć jutrzenka nie zabłysła jeszcze. Może szumiało cicho, jesienny powiew łagodnie muskał twarz, a puste wybrzeże milczało wciąż jak grób.
Nagle nie wiadomo skąd, lecz blisko, wesoły i silny głos zaśpiewał: "Boże, ochraniaj króla".
XXX. Jacht
Rozdział XXX. Jacht
Krew zastygła w żyłach Małgorzaty. Odgadła raczej niż usłyszała, że straż gotowała się do walki. Czuła, że każdy żołnierz z szablą w ręku czeka przyczajony na skok.
Głos zbliżał się coraz bardziej. Wśród ogromu pustych skał i monotonnego szumu morza, u stóp kamiennych urwisk nie można było określić, z jak daleka i skąd nadchodził ów beztroski śpiewak, wznoszący pieśń do Boga za swoim królem i jakby nieświadomy, że był u progu śmierci. Słaby z początku głos brzmiał coraz potężniej i niekiedy kamyk trącony widocznie nogą śpiewaka, toczył się po skalistej przepaści i spadał na piaszczyste wybrzeże.
Małgorzata czuła, że życie i siły ją opuszczają. Śpiew zbliżał się powoli, Percy dochodził do miejsca zasadzki.
Wyraźnie słyszała szczęk broni Desgasa tuż przy sobie.
– Nie, nie! Boże mój! -jęknęła głucho. – Niech raczej krew Armanda spadnie na jej głowę! Niech raczej ona będzie jego zabójczynią, niech raczej Armand pogardzi nią i znienawidzi, ale Boże, Boże! wyratuj go za wszelką cenę!
Zerwała się z dzikim krzykiem i pobiegła wzdłuż skały, która służyła jej za oparcie. Spostrzegła czerwone światełko poprzez szpary desek chaty, rzuciła się ku niej i padła u stóp drewnianej ściany szałasu, bijąc w nią pięściami i krzycząc z dziką namiętnością:
– Armandzie! Armandzie! Strzelaj, na miłość boską! Twój wódz się zbliża! Zdradzono go! Czy słyszysz, Armandzie? Strzelaj, w imię boskie!
Ktoś ją pochwycił i rzucił na ziemię. Leżała teraz na trawie, płacząc i krzycząc konwulsyjnie wśród łez:
– Percy, uchodź, błagam cię! Armandzie! czemu nie strzelasz?
– Niech jeden z was uciszy wrzaski tej kobiety – zawył Chauvelin, hamując się, aby jej nie uderzyć.
Zarzucono jakąś płachtę na jej twarz. Nie mogła oddychać i znów zapanowało głuche milczenie.
Odważny śpiewak umilkł również, przestraszony widocznie oszalałym krzykiem Małgorzaty. Żołnierze wypełzli z ukrycia, gdyż wszelka ostrożność stała się zbyteczna. W powietrzu jeszcze drżało echo rozdzierającego jęku młodej kobiety.
Ze strasznym przekleństwem, nie obiecującym nic dobrego dla tej, która śmiała obrócić wniwecz jego genialne plany, Chauvelin krzyknął słowa komendy:
– Wejść do chaty, chłopcy, i nie wypuścić stamtąd nikogo żywego!
Księżyc wychylił się znów spoza chmur. Ciemność osłaniająca wybrzeże rozproszyła się i srebrzyste promienie oblały okoliczne skały.
Kilku żołnierzy rzuciło się ku drzwiom, a dwóch zostało przy Małgorzacie. Drzwi były na pół otwarte. Jeden z ludzi pchnął je, lecz wewnątrz panowała ciemność i tylko ognisko rozpalone w kącie chaty rzucało słaby blask. Żołnierze stanęli na progu, czekając na dalsze rozkazy.
Chauvelin, który spodziewał się gwałtownego ataku i śmiałego oporu ze strony zbiegów pod osłoną ciemności, oniemiał ze zdumienia, widząc swych ludzi, stojących na progu; z wnętrza chaty nie dochodził najmniejszy szelest.
Przejęty złowrogim przeczuciem, Chauvelin zbliżył się do drzwi i przeszukawszy spojrzeniem wnętrze szałasu, zapytał śpiesznie:
– Co to ma znaczyć?…
– Myślę, obywatelu, że tu nie ma nikogo – odezwał się flegmatycznie żołnierz.
– Spodziewam się, że nie daliście uciec czterem łotrom! -zabrzmiał głos dyplomaty. -Rozkazałem wam, aby żywa dusza stąd nie uszła! Niech wszyscy prędko biegną za nimi! Śpieszcie się i szukajcie ich na wszystkie strony!
Żołnierze, posłuszni jak automaty, zbiegli ze skalistego urwiska ku wybrzeżu, jedni na prawo, drudzy na lewo.
– Ty i twoi ludzie zapłacą życiem za twą pomyłkę, obywatelu sierżancie – rzekł Chauvelin popędliwie do sierżanta, stojącego na czele oddziału. – I ty również – dodał, zwracając się ze złością do Desgasa – za to, że nie słuchałeś moich rozkazów.
– Kazałeś nam czekać, obywatelu, póki nie nadejdzie wysoki Anglik i nie połączy się z czterema uchodźcami w chacie; a przecież nikt nie przyszedł -rzekł sierżant z naciskiem.
– Ale dałem wam rozkaz przed chwilą, gdy kobieta krzyknęła, aby wpaść do chaty i nie wypuścić nikogo.
– Tak, obywatelu, ale przypuszczam, że ludzie którzy byli w tej chacie, musieli już wyjść przedtem.
– Przypuszczasz? Ty! -krzyknął Chauvelin, trzęsąc się ze złości – pozwoliłeś im uciec!
– Kazałeś nam czekać -zaprotestował sierżant – i słuchać ślepo pod karą śmierci, a więc czekaliśmy.
– Słyszałem, jak uciekali z chaty, jeszcze zanim skryliśmy się i zanim kobieta krzyknęła -dodał, podczas gdy Chauvelin milczał, dławiony wściekłością.
– Słuchajcie… – krzyknął nagle Desgas.
W oddali odgłos strzału rozdarł powietrze.
Chauvelin usiłował przeniknąć wzrokiem ciemności, ale na nieszczęście psotny księżyc skrył się znów w chmurach i nie można było nic dojrzeć.
– Niech jeden z was wejdzie do chaty i rozpali ogień – zasyczał w końcu.
Sierżant usłuchał rozkazu. Podszedł do rozżarzonych węgli i zapalił małą latarnię, która wisiała u jego pasa; chata była istotnie zupełnie pusta.
– Którędy poszli? – zapytał Chauvelin.
– Tego nie mogę ci powiedzieć, obywatelu – rzekł sierżant -wiem tylko, że zeszli w dół ze skały i zaraz zniknęli za pierwszym zakrętem.
– Cicho. Słuchajcie. Co to jest?
Trzej mężczyźni natężyli słuch. W oddali, bardzo daleko, usłyszano jakby plusk kilkunastu wioseł. Chauvelin wyjął chustkę i zaczął wycierać sobie czoło.
– Łódź jachtu – wykrztusił z trudnością.
Widocznie Armandowi St. Just i jego towarzyszom udało się umknąć wzdłuż skał, gdy tymczasem żołnierze, jako godni wojacy karnej armii republikańskiej, ze ślepym posłuszeństwem i w strachu o swe życie, wykonali co do joty rozkaz Chauvelina, który brzmiał: "Czekać na wysokiego Anglika".
Dobiegli bez wątpienia do jednego z przylądków, wysuwających się w morze w bliskich odstępach, za którym czekała łódź "Day Dream'u", a teraz dopływali już do angielskiego jachtu. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia usłyszano daleki wystrzał armatni.
– Jacht – rzekł Desgas spokojnie – podnosi widocznie kotwicę.
Chauvelin wysilił całą wolę, aby nie wybuchnąć szalonym gniewem, równie bezcelowym jak i niestosownym.
Nie było żadnej wątpliwości, że przeklęty Anglik wywiódł go znów w pole. Jak mu się udało dosięgnąć szałasu, nie będąc widzianym przez żadnego z trzydziestu żołnierzy, tego nie mógł zrozumieć. Jasne było, że uczynił to, zanim trzydziestu żołnierzy doszło do wybrzeża, ale w jaki sposób dojechał tutaj w wózku Rubena Goldsteina i jak przedarł się z Calais, nie zauważony przez patrole krążące po całej okolicy? Istotnie, chyba jakieś potężne bóstwo czuwało nad tym zuchwałym "Szkarłatnym Kwiatem" – pomyślał z zimnym dreszczem Francuz, rozglądając się po olbrzymich skałach i opustoszałym wybrzeżu.
Ale przecież w roku 1792 nie chodziły już po świecie ani boginie, ani złośliwe fauny. Chauvelin i jego trzydziestu ludzi słyszeli wszyscy ten głos, śpiewający angielski hymn w dwadzieścia minut po otoczeniu chaty. W tym samym mniej więcej czasie czterej wygnańcy musieli dopaść łodzi, a najbliższy przylądek był odległy od chaty o milę. Gdzie znikł ten odważny śpiewak? Chyba sam szatan użyczył mu skrzydeł, gdyż inaczej nie mógł w przeciągu dwóch minut przebyć mili po tych skalistych urwiskach, a dwie minuty zaledwie minęły między jego śpiewem a pluskiem wioseł, słyszanym daleko na morzu. Pozostał zatem gdzieś w tyle i ukrywał się na wybrzeżu.