Może moje życie wcale nie jest takie wspaniałe jak mi się wydaje, myślał sobie jadąc Eiden Street w stronę wielkiego sklepu spożywczego sieci Giant. Dochodziła piąta. Ruch w godzinach szczytu nie był w miasteczku wielki, a powrotna fala ludzi dojeżdżających do pracy w DC[1] miała zalać ulice dopiero za pół godziny. Może mam już dość życia pożyczonymi marzeniami. Ale jeśli przestanę to robić, czym się będę zajmował? I na jak długo wystarczy mi to nowe zajęcie?
Paje mięsne, nektar brzoskwiniowy i słodkie krakersy stanowiły prawie całą jego dietę w tamtych dniach. Zastanawiał się nad kupieniem akcji Marie Callendar’s, Libby’s, czy Nabisco, ale zdecydował, że jeśli chodzi o artykuły spożywcze, to woli być konsumentem niż inwestorem. Przez chwilę zastanawiał się także jaki narzut muszą mieć sklepy sieci Giant, skoro opłaca im się przyjmować zapłatę kartami American Express. A może obie firmy łączyły jakieś sekretne układy, więc prowizja nie była tak duża, jak dla innych klientów? Czy moje życie jest naprawdę takie puste, że nie potrafię wymyślić czegoś innego, o czym mógłbym myśleć.
Wymyślić coś, o czym mógłbym myśleć. To zdanie brzęczało mu w głowie jak mantra, kiedy wyciągał paje z zamrażarki.
Wtem jakiś dziecięcy kwik zakłócił porządek tej nonsensownej litanii.
— Gdybyście kiedykolwiek bywali w domu, to byście wiedzieli, że cały czas jadam same zdrowe rzeczy, a teraz proszę tylko żebyście kupili mi prawdziwego loda zamiast tej prymitywnej podróbki.
To była dziewczynka, mniej więcej w wieku dziesięciu, może dwunastu lat, z blond włosami nazbyt wymyślnie ufryzowanymi w sposób, jaki zawsze wprawiał Quentina w przygnębienie, gdyż wyglądało to tak, jakby ktoś chciał pozbawić małą osóbkę jej dziecięcego uroku.
Tyle, że teraz miał okazję oglądać prawdziwą małą harpię. Nadąsana twarz, donośny, nieprzyjemny głos, a wokół niej rozgorączkowani rodzice wyłażący ze skóry, aby jakoś ją udobruchać.
— Chcemy tylko, żebyś była szczęśliwa, kochanie — odezwała się matka.
— Sama chciałaś żebyśmy pomogli ci dbać o linię — dodał ojciec.
Czy ci ludzie zdawali sobie sprawę ze swego zachowania? W swych umizgach przypominali zawodowych pochlebców, którzy zawsze otaczają gwiazdy filmowe.
— Ale chyba nie chodziło mi wtedy o lody, prawda? — zawołała dziewczynka takim tonem, jak gdyby jej rodzice byli najtępszymi ludźmi jacy kiedykolwiek żyli na ziemi.
— Myślę, że nie stanie się nic złego jeśli kupimy jej małego “Ben and Jerry’s”, prawda kochanie? — zapytała matka. — One nie mają tyle tłuszczu co “Häagen-Dazs”.
— Kup jej cokolwiek — odparł ojciec. Wyglądało na to, że przynajmniej on zdawał sobie sprawę jakim potworem stało się ich dziecko. Jakże musieli wydawać się słabi, jeśli ona tak łatwo mogła nimi manipulować.
Nagle Quentin oddał się wspomnieniom. Przypomniał sobie jak kiedyś leżał na trawie, przygnieciony ciężarem ojcowskiego ciała. Jak Tato wpadł w gniew, a Mama nagle przybrała pojednawczy ton, zaś jemu udało się postawić na swoim. Tak jak kilkanaście razy przedtem.
Jaki z tego wniosek? Taki, że wszystkie dzieci są manipulatorami, ale on przynajmniej zachował na tyle przyzwoitości, aby nigdy nie upokarzać rodziców w miejscu publicznym tak jak ta mała grymaśnica.
Oczywiście, równie dobrze mogło to oznaczać, że właśnie on jest hipokrytą, podczas gdy dziewczynka po prostu otwarcie robiła to, czego próbują wszystkie dzieci i czemu potrafią się przeciwstawić tylko nieliczni rodzice.
Dzięki Bogu, że sam się nie ożeniłem i nie mam dzieci, pomyślał Quentin. Kto chciałby wdawać się w trwającą całe życie walkę o władzę z własnym potomstwem?
Nabrał wystarczającą ilość mrożonek na kilka tygodni, tyle ile mogła pomieścić zamrażarka w wynajętym przez niego szeregowcu. Potoczył wózek wzdłuż rzędów półek mijając dziewczynkę i poskromionych przez nią rodziców. Bardzo się starał aby na nich nie patrzeć — dlaczego nie mieli udawać, że nikt nie zauważył ich upokorzenia. Jednakże nie mógł odmówić sobie rzucenia ostrego, pogardliwego spojrzenia w stronę dziewczynki. Odpowiedziała mu nad wyraz bezczelnym spojrzeniem, a w jej oczach dostrzegł jakiś błysk, który go zaskoczył. Czy to możliwe, żeby przyglądała mu się z ironią? Czyżby dokładnie wiedziała, że sprawia wrażenie rozwydrzonego bachora?
A jeśli nawet wiedziała, to co z tego? Świadomość, że jest się nieznośną smarkulą, w niczym tego faktu nie umniejsza, wręcz przeciwnie. Lizzy nigdy nie sprawiała takiego wrażenia. Duma nie pozwoliłaby jej zachowywać się tak, jak ta mała, albo wyglądać jak ona, albo mówić jak ona. Ale ta dziewczyna była żywa, a Lizzy dawno umarła i nagle sposępniał na myśl o tym, jak wiele lat życia straciła jego ukochana siostra i że na pewno lepiej przeżyłaby te lata niż ta rozkapryszona siksa. Lepiej także niż on. Na pewno w wieku trzydziestu czterech lat nie byłaby przytłoczona pustką swego życia. Bo jej życie nie byłoby puste. Na pewno pokochałaby jakiegoś mężczyznę, wyszłaby za niego i miała dzieci. Ale nie takie jak to, które miał przed sobą — dobre dzieci, miłe dzieci, którymi rodzice chwalą się z dumą. Jej życie na pewno miałoby większe znaczenie. Podczas gdy Quentin miał… co? Pieniądze? A ta dziewczynka… w jej oczach widział politowanie. Miała wiedzę, ale nie miała mądrości. Miała władzę, ale nie miała celu. Tak jak on.
Stanął w ogonku do kasy. Młody kasjer przekomarzał się chwilę z odstrzeloną babką stojącą przed nim. Quentin rozglądał się po sklepie beznamiętnym wzrokiem, wszystko widząc, ale na niczym nie zatrzymując oka.
Nagle jego wzrok padł na kobietę, stojącą przy linii szybkiej obsługi, pochyloną nad torebką, w której szukała monet albo długopisu i było w niej coś, co przykuło jego uwagę; może sposób w jaki włosy opadały jej na twarz, może linia jej pochylonych ramion, może ubranie, które miała na sobie. Znał ją, był pewny, że ją zna, ale to nie mogła być ona, chociaż była tak podobna do wspomnienia jakie zachował o Lizzy, że aż mu zaparło dech. I kiedy wyprostowała się podając pieniądze kasjerowi, zrobiła to tym samym, dobrze znanym, sztywnym ruchem, z ramieniem wyprostowanym i unieruchomionym łokciem, tak charakterystycznym dla jego zmarłej siostry.
— Słucham pana — odezwał się chłopak z kasy. Kobieta, którą obserwował, właśnie brała w dłonie swoje torby i udawała się w stronę wyjścia. Quentin szybko skończył wyładowywanie zawartości wózka na przenośnik taśmowy, podnosząc wzrok tak często, jak tylko mógł, próbując dostrzec jej twarz. Nie dlatego, żeby spodziewał się ujrzeć Lizzy, ale jeśli tamta kobieta w jakikolwiek sposób była do niej podobna, to gdyby spojrzał na jej twarz, może przekonałby się, jak wyglądałaby jego siostra będąc dorosła, tyle że to wszystko było jednym wielki szaleństwem, gdyż cokolwiek by zobaczył, przekonałby się, że nie jest to twarz Lizzy i znowu wszystko skończyłoby się tylko bolesnym przypomnieniem, że jej już nie ma. Właściwie to już odczuwał ból. Przed chwilą poruszyło się w nim coś, co od dawna dusił w sobie i czego istnieniu sam starał się zaprzeczyć. Żal, którego nie zdołał nigdy wyrazić, jeśli nie liczyć tamtego żałosnego popołudnia kiedy rozbijał słoiki o podłogę i wyrywał kwiaty z rabatek.
Kobieta odwróciła się dokładnie w chwili, kiedy schylał się aby wyciągnąć ostatnią paczkę z wózka. Kiedy znowu podniósł wzrok była już przy samych drzwiach, ale udało mu się dostrzec jej twarz i ponownie wstrzymał oddech widząc tę dokładną, idealną kopię…
— Proszę pana, gdzie pan…
1
DC —