Kto by jednak chciał posądzać pana Zołzikiewicza o sentymentalizm, temu wręcz powiem, że się myli. Nadto trzeźwy był umysł tego wielkiego człowieka, aby być sentymentalnym; w marzeniach też jego zwykle panna Jadwiga podstawiała się za Izabelę, on za Serrana lub Marforego, a tam już wykładnik tego stosunku bywał taki sam jak w Hiszpanii, to jest całowanie w pończochy i tam dalej. Że jednak rzeczywistość nie odpowiadała marzeniom, więc ten żelazny człowiek raz jeden zdradził się ze swoim uczuciem, a mianowicie wtedy, kiedy pewnego wieczora spostrzegł na sznurze koło drwalni suszące się spódnice i po znakach J.S. wraz z koroną przy rozporku poznał, że należą do panny Jadwigi. Wówczas, powiedz pan dobrodziej, któż by wytrzymał? Więc i on nie wytrzymał; zbliżył się i począł gorąco całować jedną z tych spódnic, co zobaczywszy dworska dziewka Małgośka poleciała zaraz do dworu z językiem i doniesieniem, że „pan pisarz nos se w panienki spódnicę wyciero”. Na szczęście jednak nie uwierzono temu, tym bardziej że na spódnicy nie było żadnego corpus delicti– i tak uczucie pana pisarza pozostało nie znanym nikomu.
Czy jednak miał jaką nadzieję? Nie bierzcie mu, państwo dobrodziejstwo, tego za złe: miał! Ile razy szedł do dwora, jakiś głos wewnętrzny, słaby wprawdzie, ale nieustający, szeptał mu do ucha: „A nuż dziś panna Jadwiga w czasie obiadu przydepnie ci nogę pod stołem?..”
– Hm! mniejsza by i o lakierki – dodawał z ową wielkością duszy właściwą prawdziwie zakochanym.
Czytanie wydawnictw pana Breslauera dawało mu wiarę w możliwość rozmaitych przydeptywań. Ale panna Jadwiga nie tylko mu nic nie przydeptywała, ale – któż zrozumie kobietę?! – patrzyła na niego tak, jakby patrzyła na płot, na kota, na talerz lub coś podobnego. Co on się biedak nie namęczył, żeby zwrócić jej uwagę na siebie. Nieraz zawiązując niesłychanego koloru krawat lub kładąc jakieś nowe korty z bajecznymi lampasami myślał sobie: „No, teraz przecież zauważy!” Sam Srul odnosząc mu nowe ubranie mawiał: „Ny! W takich spodniach to choćby z psieprosieniem do hrabianki można iść”. Gdzie tam! Przyszedł było na obiad; wchodzi panna Jadwiga, dumna, niepokalana i czysta, jakby jaka królowa: zaszeleści suknią, fałdami i fałdeczkami otaczającymi marmurowe tajemnice jej ciała; potem siada, bierze w cienkie paluszki łyżkę i ani spojrzy.
„Czy ona nie rozumie, że to i kosztuje!” – myślał z rozpaczą Zołzikiewicz.
Jednak nadziei nie tracił. „Gdyby tak zostać podrewizorem! – myślał – człowiek by ani nogą ze dworu. Z podrewizora do rewizora niedaleko! człowiek by miał najtyczankę, parę koni, a to choćby już wtedy przynajmniej rękę uścisnęła pod stołem...” Pan Zołzikiewicz zapuszczał się jeszcze w niezmiernie dalekie konsekwencje tego uściśnienia ręki, ale myśli tych, jak zbyt tajemnie–serdecznych, zdradzać już nie będziemy.
Jaka to jednak była natura bogata ten pan Zołzikiewicz, dowodzi tego łatwość, z jaką obok idealnego uczucia dla panny Jadwigi, które zresztą odpowiadało arystokratycznym usposobieniom tego młodzieńca, mieściło się w nim równoznaczne z „apetycikiem” uczucie do Rzepowej. Prawda, że Rzepowa była śliczna kobieta, co się nazywa; nie byłby jednak zapewne ów baraniogłowski Don Juan tyle jej zachodów poświęcał, gdyby nie dziwna i zasługująca na ukaranie oporność tej kobiety. Oporność w prostej kobiecie – i komu? jemu – wydawała się panu Zołzikiewiczowi czymś tak zuchwałym, a zarazem niesłychanym, że nie tylko Rzepowa nabrała zaraz w jego oczach uroku zakazanego owocu, ale postanowił przy tym dać jej naukę, na jaką zasługiwała. Zajście z Kruczkiem ustaliło go jeszcze w przedsięwzięciu. Wiedział jednak, że ofiara będzie się bronić, dlatego wymyślił ową dobrowolną ugodę Rzepy z wójtem, która oddawała pozornie przynajmniej na jego łaskę i niełaskę tak samego Rzepę, jak i całą jego rodzinę.
Ale Rzepowa po owym zajściu w sądzie nie dawała jeszcze za wygraną. Nazajutrz była niedziela, postanowiła więc pójść, jak zwykle, na sumę do Wrzeciądzy, a zarazem poradzić się księdza. Księży było dwóch: jeden proboszcz, kanonik Ulanowski, ale tak już stary, że aż mu oczy ze starości na wierzch wyłaziły jak rybie, a głowa trzęsła się na obie strony; nie do niego postanowiła więc udać się Rzepowa, ale do wikarego, księdza Czyżyka, który był człowiek bardzo świątobliwy i rozumny, mógł więc dobrą radę dać i pocieszyć. Chciała było Rzepowa pójść wcześniej i jeszcze przed sumą się z księdzem Czyżykiem rozmówić, ale że to musiała i za siebie, i za męża robić, bo mąż siedział w chlewku, nim wiec poprzątnęła chałupę, nim dała jeść koniowi, świniom i krowie, nim ugotowała śniadanie i zaniosła je w dwojakach Rzepie do chlewa, słońce było już wysoko i wymiarkowała, że przed sumą nie zdąży.
Jakoż gdy przyszła, nabożeństwo już się zaczęło. Kobiety poubierane w zielone przyjaciółki siedziały na cmentarzu i duchem kładły trzewiki, które ze sobą w rękach przyniosły. Uczyniła tak i Rzepowa i zaraz do kościoła. Ksiądz Czyżyk właśnie miał kazanie, a kanonik siedział w birecie na krześle wedle ołtarza i wytrzeszczał oczy trzęsąc głową swoim zwyczajem. Było już po ewangelii, teraz zaś, nie wiem już zresztą z jakiego powodu, ksiądz Czyżyk mówił o średniowiecznej herezji katharów i tłumaczył swoim parafianom, w jaki jedynie zgodny z zasadami Kościoła sposób mają zapatrywać się tak na ową herezję, jak i na bullę Ex stercoreprzeciw niej wymierzoną. Potem bardzo wymownie i z wielkim przejęciem się ostrzegał swoje owieczki, aby jako prostaczkowie, ubodzy niby owi ptakowie niebiescy, a zatem mili Bogu, nie słuchali rozmaitych fałszywych mędrców i w ogóle ludzi zaślepionych pychą szatańską, którzy kąkol sieją zamiast pszenicy, a łzy i grzech zbierać będą. Tu mimochodem wspomniał o Condillacu, Voltairze, Rousseau i Ochorowiczu, nie czyniąc zresztą między tymi mężami różnicy, a w końcu przyszedł do szczegółowszego opisywania rozmaitych nieprzyjemności, na jakie potępieńcy będą na tamtym świecie narażeni. A w Rzepową od razu jakby inny duch wstąpił, bo choć i nie rozumiała tego, co ksiądz Czyżyk mówił, ale pomyślała sobie, że „juści musi pięknie mówić, kiej tak krzyczy, że aż cały w potach stanął, a ludziska to tak wzdychają, jakby już ostatnią parę mieli puścić”. Potem kazanie się skończyło, a zaczęła się suma. Oj! modliła się też Rzepowa, nieboga, modliła, jak nigdy w życiu, ale też czuła, że jej coraz lżej i lżej na sercu.
Aż wreszcie nadeszła uroczysta chwila. Bielusieńki jak gołąb dziekan wydobył Przenajświętszy Sakrament z cyborium, a potem odwrócił się do ludzi i, trzymając w drżących rękach monstrancję jak słońce tuż koło twarzy, stał tak przez czas jakiś z przymkniętymi oczyma i schyloną głową, jakby sam czując wielką świętość chwili i jakby zbierając się z duchem, aż wreszcie zaintonował: „Przed tak wielkim Sakramentem!”
A ludzie we sto głosów huknęli mu zaraz w odpowiedź: