„Oj, żeby mi też choć kosteczki dali ogryźć!” – pomyślała sobie – i wiedziała, że daliby z pewnością nie tylko kosteczki, ale nie śmiała prosić, by się nie naprzykrzać i w oczy nie leźć przy gościach, za co by się może pan i rozgniewał.
Nareszcie skończyła się i kolacja; rewizor odjechał zaraz, a w pół godziny potem i obaj księża siadali już na dworską brykę. Rzepowa widziała, jak pan podsadzał dziekana, więc osądziła, że chwila nadeszła, i zbliżyła się ku gankowi.
Bryka ruszyła; pan krzyknął na drogę furmanowi: „A przewróć tam na grobli, to ja ci przewrócę!”, potem spojrzał na niebo chcąc widać wymiarkować, jaka będzie jutro pogoda, nareszcie dojrzał w ciemności bielejącą koszulę Rzepowej.
– A kto tam?
– Rzepowa.
– A, to wy! Gadajcie prędzej, czego chcecie, bo późno.
Rzepowa powtórzyła mu znowu wszystko; pan słuchał i tylko pykał z fajki przez cały czas, a potem rzekł:
– Moi kochani! Ja pomógłbym wam chętnie, gdybym mógł, ale dałem sobie słowo, że się w sprawy gminne nie będę wtrącał. Dawniej było co innego... panie dobrodzieju!.. a dziś ani wam do mnie, ani mnie do was nic. Dziś wy moi sąsiedzi, i basta!
– Dyć ja wiem, jaśnie dziedzicu – rzekła drżącym głosem Rzepowa – ale pomyślałam sobie, że może jaśnie dziedzic ulituje się nade mną...
Głos jej urwał się nagle.
– Wszystko to bardzo dobrze – rzekł pan Skorabiewski – ale co ja mogę zrobić? Ja swojego słowa dla was łamać nie mogę, a do naczelnika za wami nie będę jeździł, bo on już i tak powiada, że nachodzę go ciągle własnymi sprawami... Cóżem chciał mówić? Powtarzam, że ja teraz do was, a wy do mnie nie macie nic. Wy macie swoją gminę, a jak gmina wam nie poradzi, to do naczelnika znacie drogę tak jak i ja. Cóżem chciał mówić? Dziś wy tam więcej możecie ode mnie. To nie dawne czasy, moja Rzepowa. No! Idźcie z Bogiem.
– Panie Boże zapłać – ozwała się głucho kobieta podjąwszy dziedzica pod nogi.
Rozdział dziewiąty. Imogena
Rzepa po wyjściu z chlewka poszedł prosto nie do chałupy, ale do karczmy. Wiadomo, że chłop w utrapieniu pije. Z karczmy, powodowany tąż samą myślą, co i Rzepowa, że w nieszczęściu najlepiej iść do dworu, poszedł do pana Skorabiewskiego, i głupstwo zrobił.
Człowiek nietrzeźwy nie wie, co gada. Otóż Rzepa był natarczywy, a gdy usłyszał toż samo co Rzepowa o zasadzie nieinterwencji, nie tylko że wskutek przyrodzonej prostakom tępości umysłowej tej wysoce dyplomatycznej zasady nie pojął, ale z gburowatością, właściwą również prostakom, ozwał się, że „wszystko panowie tera ino o sobie myślą”, i został wyrzucony za drzwi.
Gdy przyszedł nazad do chałupy, sam powiedział żonie:
– Byłem we dworze.
– I nie wskórałeś nic.
A on pięścią o stół.
– Podpalić by ich, psiowiary.
– Cichajże, zbereźniku. Co ci tam pan powiedział?
– Odesłał mnie do naczelnika. Żeby jego...
– Ono to chyba trzeba iść do Osłowic.
– A to i pójdę! Albo to nad panem nie ma już nikogo na świecie
Dziwna rzecz! Rzepa od owej bytności we dworze nawet o pisarzu i wójcie nie odzywał się z taką namiętnością jak o panu. Wójt i pisarz srodze mu zapiekli, ale on sobie rozumował, że oni od tego i są – dwór co innego – dwór mógł go poratować, a nie chciał.
– Pojadę do Osłowic – mówił zaraz wtedy – i pokażę mu, że się bez niego obędzie.
– Nie pojedzieszże ty, nieboraku mój serdeczny, tylko ja sama. Ty, ino się napijesz, to zara hardo się stawisz, i tylko nieszczęścia przymnożysz.
Rzepa z początku było nie chciał, ale zaraz po południu poszedł do karczmy zalać robaka, nazajutrz dzień toż samo; kobieta więc, nie pytając już o nic, zdała wszystko na wolę Bożą i we środę, wziąwszy dziecko, wyszła do Osłowic.
Koń był przy gospodarstwie potrzebny, więc poszła piechotą i świtaniem, bo do Osłowic było trzy opętane mile. Myślała, że może i spotka dobrych ludzi jadących, którzy pozwolą się jej przysiąść bodaj na brzeżku fury, ale nie spotkała nikogo. O dziewiątej rano, siadłszy zmęczona na skraju lasu, zjadła kromkę chleba i parę jaj, które miała ze sobą w kobiałce, potem poszła dalej. Słońce zaczynało przypiekać, więc spotkawszy pachciarza Herszka z Wrzeciądzy, który wiózł w drabkach gęsi do miasta, zaczęła prosić, żeby ją zabrał na furę.
– Z Bogiem, moja Rzepowa – odpowiedział Herszek – ale tu taki piach, że koń ledwie mnie samego ciągnie. Dacie złoty, to was wezmę.
Dopiero przypomniała sobie, że miała tylko jeden czeski zawiązany w chuście. Chciała Żydowi dać go zaraz, ale on odpowiedział:
– Czeski? I czeskiego na ziemi nie znajdzie, i to pieniądz! cy! cy!
To rzekłszy zaciął konia i pojechał dalej. Na świecie stawało się coraz goręcej i pot lał się strumieniem z Rzepowej, ale zbierała nogi, jak mogła, i w godzinę później wchodziła już do Osłowic.
Kto zna jak należy geografię, ten wie, że wjeżdżając od strony Baraniej Głowy do Osłowic trzeba przejeżdżać koło kościoła poreformackiego, w którym dawniej była Matka Boska cudowna, a około którego jeszcze dziś co niedziela siedzi cała ulica dziadów wrzeszczących wniebogłosy. Teraz, że to był dzień powszedni, siedział więc pod parkanem tylko jeden dziad, ale za to wyciągał spod łachmanów gołą nogę bez palców i trzymając w ręku wierzch pudełka od szuwaksu śpiewał:
Święta, niebieska
Pani anielska...