Выбрать главу

Ujrzawszy kogo przechodzącego przestawał śpiewać, ale wysuwając jeszcze dalej nogę poczynał krzyczeć, jakby go kto ze skóry obdzierał:

– Miłosierne osoby! Biedna kaleka litości błaga! Niech wam Bóg miłosierny da wszystko dobre na ziemi!

Ujrzawszy go Rzepowa odwiązała z chusty swego czeskiego i zbliżywszy się rzekła:

– Mata pięć groszy?

Chciała mu dać tylko grosz, ale dziad, poczuwszy szóstaka w palcach nuż jej wymyślać:

– Żałujeta czeskiego Panu Bogu, pożałuje i wam Pan Bóg wspomożenia. Idźta do paralusa, pókim dobry!

Więc Rzepowa sobie rzekła: „Niech to będzie na chwałę Bożą” i poszła dalej.

Dopiero jak przyszła na rynek, tak się zlękła. Łatwo było przyjść do Osłowic, ale zabłądzić w Osłowicach jeszcze łatwiej. A toć to miasto nie żarty! Przyjdziesz do jakiej nieznajomej wsi, a już musisz wypytywać się, gdzie kto mieszka, a cóż dopiero w takich Osłowicach. „Ja się tu zgubię jak w morzu” – pomyślała Rzepowa. Nie było innej rady, jak wypytywać się ludzi. O komisarza wypytała się łatwo, ale poszedłszy do jego domu dowiedziała się, że wyjechał do guberni. O naczelniku powiedzieli jej, że go trzeba szukać w powiecie. Ba! a powiat gdzie? Oj! głupia, głupia kobieta. Przecie w Osłowicach, nie gdzie indziej.

Szukała tedy w Osłowicach powiatu, szukała; nareszcie patrzy: stoi jakiś pomalowany zielono pałac z orłem nad bramą, wielki aż strach, a przed nim co niemiara bryk i wozów, i bid żydowskich! Rzepowej zdawało się, że to jaki odpust. „A kaj tu je powiat?” – pyta Rzepowa jakiegoś we fraku, podjąwszy go pod nogi. „Toć stoisz, kobieto, przed nim”. Zebrała się z duchem i weszła do pałacu. Patrzy znowu: a tam pełno korytarzy, na lewo drzwi, na prawo drzwi, dalej jeszcze i drzwi, i drzwi, a na każdych jakieś litery. Przeżegnała się Rzepowa i otworzywszy z nieśmiałością i po cichutku pierwsze, znalazła się w jakiejś wielkiej izbie przedzielonej stallami jak kościół.

Za stallami siedział jakiś we fraku ze złocistymi guzikami i z piórem za uchem, a przed stallami różnych panów co niemiara. Panowie płacili i płacili, a ten we fraku palił papierosa i pisał kwitki, które panom oddawał. Kto wziął kwitek, ten wychodził. Dopiero Rzepowa pomyślała, że tu trzeba płacić, i pożałowała swojego czeskiego. Toteż z nieśmiałością wielką przystąpiła do kratki.

Ale tam nikt nawet na nią nie spojrzał. Stoi Rzepowa, stoi; upływa z godzina; jedni wchodzą, drudzy wychodzą, zegar za kratką tyka, a ona stoi. Na koniec przerzedziło się jakoś, a wreszcie i nikogo nie stało. Urzędnik siadł za stołem i zaczął pisać. Wtedy Rzepowa ośmieliła się odezwać:

– Pochwalony Jezus Chrystus!..

– Czego tam?

– Jaśnie naczelniku!..

– Tu jest kasa.

– Jaśnie naczelniku!..

– Tu jest kasa, mówię wam.

– A kaj naczelnik?

Urzędnik pokazał drugim końcem pióra na drzwi:

– Tam.

Rzepowa wyszła znowu na korytarz. Tam? ba! ale gdzie? Drzwi wszędzie co niemiara, w które tu pójść? Nareszcie widzi, że między rozmaitymi ludźmi, którzy chodzą to w tę, to w tamtą stronę, stoi chłop z biczem w ręku, więc zaraz do niego.

– Ojcze?

– A czego chceta?

– Skądeście?

– Z Wieprzkowisk, albo co?

– Kaj tu naczelnik?

– Czy ja wiem.

Potem spytała jeszcze jakiegoś ze złotymi guzikami, ale nie we fraku i z dziurami na łokciach. Ten nie chciał nawet jej słuchać, odpowiedział tylko:

– Nie mam czasu.

Rzepowa znów weszła w pierwsze lepsze drzwi, nie wiedziała biedaczka, że na tych drzwiach stał napis: „Osobom nie należącym do składu urzędu wchodzić nie wolno”. Ona do składu urzędu nie należała; napisu, jak się rzekło, nie widziała, a choćby i widziała, to nie potrafiłaby go zrozumieć.

Tylko co otworzyła drzwi, patrzy: izba pusta, pod oknem ławka, na ławce siedzi jakiś i drzemie. Dalej drzwi do innego pokoju, w których widać chodzących panów we frakach i w mundurach.

Rzepowa zbliżyła się do tego, który drzemał na ławie: miała do niego trochę śmiałości, bo człowiek wyglądał prosty i buty miał na wyciągniętych przed siebie nogach dziurawe.

Trąciła go w ramię.

On się zerwał, spojrzał na nią i jak krzyknie:

– Nie wolno! Nie lzia! Poszli won!

Kobiecina w nogi, a on jej jeszcze kuksa dał i drzwiami za nią trzasnął.

Znalazła się trzeci raz na tym samym korytarzu.

Siadła koło jakichś drzwi i z cierpliwością prawdziwie chłopską postanowiła siedzieć przy nich choćby do skończenia świata. „A przecie kto może i zapyta!” – myślała sobie. Nie płakała, tylko tarła oczy, bo ją swędziły, i czuła, że cały korytarz ze wszystkimi drzwiami zaczyna się z nią kręcić.

A tu ludzie koło niej, to w prawo, to w lewo; drzwiami trzask! trzask! a rozmawiają ze sobą, słychać haru! haru! jak na jarmarku.

Wreszcie jednak Bóg zmiłował się nad nią. Z tych drzwi, przy których siedziała, wyszedł stateczny szlachcic, którego czasem w kościele we Wrzeciądzy widywała; potknął się o nią i pyta:

– Wy tu czego, kobieto, siedzicie? Co?

– Do naczelnika...

– Tu jest komornik, nie naczelnik.

Szlachcic ukazał drzwi w głębi korytarza.

– Tam, gdzie ta zielona tabliczka, co? Ale nie chodźcie do niego teraz, bo zajęty, co? Zaczekajcie tu, on musi tędy przechodzić.

I szlachcic poszedł dalej, a Rzepowa spojrzała za nim takim spojrzeniem, jakby za swoim aniołem stróżem. Pomyślała: „A zawdyk pan się najprędzej nad człowiekiem zlituje!”

Przyszło jej jednak jeszcze dość długo czekać, aż nareszcie drzwi z zieloną tabliczką otworzyły się z trzaskiem; wyszedł z nich niemłody już wojskowy i szedł przez korytarz z wielkim hałasem, śpiesząc się bardzo. Oj, zaraz można było poznać, że to naczelnik, bo za nim w dyrdy leciało kilku panów zabiegając mu to z prawej, to z lewej strony, a do uszu Rzepowej doszły wykrzyki: „Panie naczelniku dobrodzieju!”, „Słóweczko, panie naczelniku!” „Łaskawy naczelniku!” Ale on nie słuchał i szedł naprzód. Rzepowej aż zaraz pociemniało w oczach na jego widok. „Dziej się wola Boża!”, przemknęło jej w głowie, więc wypadła na środek korytarza i klęknąwszy z podniesionymi rękoma, zagrodziła mu drogę.

Spojrzał, stanął; cała procesja zatrzymała się przed nią.

– Toż co jest? – spytał.

– Przenoświętsy nacelni...

I nie mogła dalej: zalękła się tak, że głos urwał się jej w gardle; język kołem stanął.

– Czego?

– O! o! ady! ady! wedle... poboru.

– Cóż to? Was do wojska chcą? A? – spytał naczelnik.

Szlachta zaraz chórem w śmiech, by podtrzymać dobry humor naczelnika, ale on zaraz do tych swoich dworzan:

– Proszę! Proszę cicho!

A potem niecierpliwie do Rzepowej:

– Prędzej! Czego? Bo nie mam czasu.

Ale Rzepowa do reszty straciła głowę od śmiechu panów, więc poczęła tylko bełkotać bez związku: „Burak! Rzepa! Rzepa! Burak, o!”

– Musi być pijana! – rzekł jeden z panów.

– Zostawiła język w chałupie – dodał drugi.

– Czegóż chcecie? – powtórzył jeszcze niecierpliwiej naczelnik. – Pijaniście czy co?

– O Jezusie! Maryja! – wykrzyknęła Rzepowa czując, że ostatnia deska zbawienia wysuwa się jej z rąk. – Przenoświętsy nacel...

Ale on był istotnie bardzo zajęty, bo to i spisy się już zaczęły, i interesów było mnóstwo, a przy tym jeszcze miał być i bal w Osłowicach, który on z obowiązku urządzał – zresztą z kobietą dogadać się nie mógł, więc tylko kiwnął ręką i zawołał:

– Ot! wódka! wódka! A kobieta młoda i ładna.

Potem do Rzepowej takim głosem, że mało się pod ziemię nie schowała:

– Jak wytrzeźwiejesz, to sprawę przedstawić gminie, a gmina niech przedstawi mnie.

Trzasnąwszy jakby z bata ostatnim wyrazem, poszedł spiesznie dalej, a panowie za nim powtarzając: „Panie naczelniku dobrodzieju”, „Słóweczko, panie naczelniku”, „Łaskawy naczelniku!”