Выбрать главу

Sądzę, że również dzięki tej nieocenionej zasadzie nieinterwencji wszystkie sprawy mogły być rozstrzygane w ten sposób, że tak strona wygrywająca, jak i przegrywająca wnosiły zawsze pewne kwoty, stosunkowo dość znaczne, „na kancelarię”. Zapewniało to ubocznie tak pożądaną w instytucjach gminnych niezależność wójta i pisarza, a wprost mogło oduczyć ludzi pieniactwa i podnieść moralność gminy Barania Głowa do stanu, o jakim na próżno marzyli filozofowie XVIII stulecia. Godnym było uwagi także i to, o czym zresztą wstrzymujemy się od wypowiedzenia pochwalnego lub nagannego zdania, że pan Zołzikiewicz zapisywał do ksiąg zawsze tylko połowę kwot przeznaczonych na kancelarię, druga zaś połowa przeznaczona była na „nieprzewidziane wypadki”, w jakich znaleźć się mogli pisarz, wójt i ławnik Gomuła.

Na koniec przystąpiono do sądzenia spraw kryminalnych, skutkiem czego wydano rozkaz stójce przyprowadzenia więźniów i stawienia ich przed oblicze sądu. Nie potrzebuję dodawać, że w gminie Barania Głowa przyjęty był najnowszy i najbardziej zgodny z wymaganiami cywilizacji system więzienia cellowego, czyli komórkowego. Nie może to być podawanym przez złe języki w żadną wątpliwość. Jeszcze dziś każdy może się przekonać, że w wójtowskim chlewku w Baraniej Głowie znajduje się aż cztery przegrody. Więźniowie siedzieli w nich samotnie, w towarzystwie tych zwierząt, o których pewna Zoologia dla użytku młodzieżymówi: „Świnia, zwierzę słusznie tak nazwane dla swojej niechlujności etc.”, a którym natura bezwarunkowo odmówiła rogów, co może także służyć za dowód jej celowości. Otóż więźniowie siedzieli w komórkach tylko w takim towarzystwie, co, jak wiadomo, nie mogło im przeszkadzać w oddawaniu się refleksji, rozmyślaniom nad złem popełnionym i przedsiębraniu poprawy życia.

Stójka tedy udał się bezzwłocznie do owego cellowego więzienia i z celek jego przyprowadził przed oblicze sądu nie dwóch, ale wyraźnie dwojeprzestępców, z czego czytelnik może wnieść łatwo, jak delikatnej natury i jak głęboko psychologicznie zawikłane sprawy przychodziło czasem baraniogłowskiemu sądowi rozstrzygać. Jakoż istotnie sprawa była arcydelikatna. Pewien Romeo, inaczej zwany Wach Rechnio, i pewna Julia, inaczej zwana Baśka Żabianka, służyli razem u pewnego gospodarza: on za parobka, ona za dziewkę. I co tu ukrywać, kochali się nie mogąc żyć bez siebie, tak jak Newazendech bez Bezendecha, słowem: kochali się, nie wiem, czy platonicznie, ale słowo na to daję, że energicznie. Wkrótce jednak zazdrość wkradła się między Romea i Julię, ponieważ ta ostatnia ujrzała raz Romea zabawiającego się przydługo z Jagną ze dworu. Odtąd nieszczęśliwa Julia czekała tylko okazji. Jakoż pewnego dnia, gdy Romeo, wedle zapatrywania się Julii, za wcześnie przyszedł z pola i natarczywie domagał się jeść, przyszło do wybuchu i z obopólnych wyjaśnień, przy czym zamieniono wzajemnie kilka tuzinów uderzeń pięścią i warząchwią. Oczywiście ślady tych uderzeń widne były w sińcach na idealnej twarzy Julii, również jak i na rozciętym czole pełnego męskiej dumy oblicza Romea. Sądowi pozostawało teraz zawyrokować, po czyjej stronie była słuszność i kto komu miał wręczyć tytułem wynagrodzenia, tak za zawód miłosny, jak i za skutki wybuchu, złotych pięć, czyli, wyrażając się poprawniej, kop. sr. siedemdziesiąt pięć.

Zdrowej duchowej treści sądu nie zdołał jeszcze owionąć przegniły powiew Zachodu; dlatego brzydząc się do głębi duszy emancypacją kobiet, jako rzeczą wprost przeciwną więcej sielankowym usposobieniom słowiańskim, sąd dał pierwszy głos Romeowi, który trzymając się za rozcięty łeb tak mówić począł:

– Jelemożny sądzie! A to ta psiajucha już dawno spokoju mi nie daje. Przyszedłem, jak kto dobry, na podwieczerz, a ona do mnie: „Ty psie, kasztanie, powiada, to gospodarz jeszcze w polu, a ty, pada, przychodzisz już do domu? Za piecem, pada, się układziesz i będziesz na mnie mrygał?” A ja nigdy na nią nie mrygałem, ino co mnie widziała z Jagną ze dwora, com jej pomógł wiader ze studni wyciągać, to od tego czasu na mnie zła. Huknęła mi misą o stół, mało mi strawa nie wyleciała, a potem i pożreć nie dała, tylko tak mi wymyślała: „Ty pogański synu, pada, ty odmieńcze, ty omętro, ty sufraganie!” Dopiero jak mi powiedziała: „sufraganie”, tak ja ją w pysk, ale ino tak, przez złości, a ona mnie warząchwią w łeb...

Tu idealna Julia nie mogła już wytrzymać, ale złożywszy pięść i podsunąwszy ją pod nos Romea, krzyknęła przeraźliwym głosem:

– A nieprawda! Nieprawda! Nieprawda! Szczekasz jak pies!

Potem rozpłakała się całym wezbranym sercem i zwróciwszy się do sądu poczęła wołać:

– Jelemożny sądzie! Oj, ja nieszczęśliwa sierota, a dlaboga, rety! Nie przy studni ja jego z Jagną widziałam, żeby ich olśnęło! – ino widziałam, jak poszli w żyto i tam z pięć pacierzy siedzieli. Rozpuśniku, powiadam, małoś ty razy „gadoł” do mnie, co mnie tak kochasz, żebyś ino zaraz chciał mnie pięścią pod ziobro! A żeby on skapiał, żeby jemu język kołem stanął! Nie warząchwią by jego po łbie, oj! doloż moja! ino kłonicą. Słońce jeszcze wysoko, a on już z pola schodzi i żreć woła! Mówię mu, jak komu dobremu, grzecznie: „Ty złodziejski potrecie, to gospodarz jeszcze w polu, a ty już do dom?” Ale „sufraganie” mu nie mówiłam, tak mi Panie Boże dopomóż... A żeby jego...

W tym miejscu wójt przywołał do porządku obwinioną, uczyniwszy jej uwagę w kształcie zapytania:

– Nie stuliszże ty mordy, utrapiona?

Nastąpiła chwilowa cisza, sąd począł się namyślać nad wyrokiem i – co za delikatne poczucie sytuacji! – pięciu złotych nie przysądził żadnej stronie, ale tylko, tak dla zachowania swej powagi, jak i dla przestrogi wszystkim zakochanym parom w całej Baraniej Głowie, skazał skarżących się na odsiedzenie jeszcze dwudziestu czterech godzin w cellowym więzieniu i na zapłacenie na kancelarię po rubli srebrem jeden.

„Od Wacha Rechnia i Baśki Żabianki na kancelarię po kopiejek srebrem pięćdziesiąt” – zapisał pan Zołzikiewicz.

Po czym posiedzenie było skończone. Pan Zołzikiewicz wstał i pociągnął swoje kortowe koloru piaskowego w górę, a fioletową kamizelkę na dół. Ławnicy w zamiarze rozejścia się już brali za czapki i bicze, gdy nagle drzwi zamknięte po napadzie prosiąt rozwarły się na rozcież i ukazał się w nich Rzepa, chmurny jak noc, a za nim Rzepowa i Kruczek.

Rzepowa była bledziusieńka jak płótno; jej śliczne, delikatne rysy wyrażały smutek i pokorę, a w wielkich czarnych oczach ukazywały się łzy, ściekające następnie po policzkach.

Rzepa wszedł było hardy, z głową zadartą, ale jak zobaczył cały sąd, a „mętal” na wójcie, a krucyfiks, a kozią bródkę i zadarty nos na wysokich nogach, tak zaraz stracił minę i dość cichym głosem ozwał się:

– Niech będzie pochwalony!

– Na wieki wieków! – odpowiedzieli chórem ławnicy.

– A wy tu czego chceta? – spytał groźnie wójt, który zrazu zmieszał się, ale już przyszedł do siebie. – Sprawę jaką mata? Pobiliśta się czy co?

Nadspodziewanie pan pisarz wtrącił:

– Dajcie im mówić.

Rzepa zaczął:

– Jelemożny sądzie... A niech to najjaśniejsze...

– Cichaj! Cichaj! – przerwała kobieta – dajże mnie mówić, a ty cicho siedź.

To rzekłszy obtarła fartuchem łzy i nos i głosem drgającym poczęła opowiadać całą sprawę. Ach! Ale gdzież to ona przyszła? Oto przyszła na skargę na wójta i na pisarza: przed... wójta i pisarza. „Wzięli go – mówiła – obiecowali mu las, byle podpisał, to i podpisał. Dali mu pięćdziesiąt rubli, a on był pijany i nie wiedział, że zaprzedaje dolę swoją i moją, i dzieciaka. Pijany był, wielmożny sądzie, pijany jak nieboskie stworzenie – mówiła dalej już z płaczem. – Toć pijany nie wie, co robi, toć i w sądzie, jak kto po pijanemu przeskrobie, to mu folgują, bo powiadają: nie wiedział, co robił. Na miłosierdzie boże! A toć trzeźwy człowiek nie sprzedałby za pięćdziesiąt rubli doli swojej! Oj! Ulitujta wy się nade mną i nad nim, i nad dzieckiem niewinnym! W co ja się obrócę, nieszczęśliwa, sama samiuteńka na świecie bez niego, bez «nieboracyska» mojego! Oj, Bóg wam za to da szczęście i zapłaci wam za biedaków!”