Выбрать главу

— Ale chodzi mi o reguły…

— Są dobrowolne — mówi Vhora. — Mają skłaniać uczestników do trzymania się roli, bo dostają punkty za postępowanie zgodne z naszą wiedzą o ciemnych wiekach, a tracą za poważne odchodzenie od tej roli. Na koniec eksperymentu punkty można wymienić na dodatkową premię pieniężną. I tyle.

Gapię się na centaurkę.

— Skąd ty to wiesz? — pytam.

— Przeczytałam protokół. — Vhora posyła mi psotny uśmiech. — Chcą, żeby ludzie współpracowali i zachowywali się spójnie, bez narzucania niczego. W końcu w każdym społeczeństwie ludzie łamią narzucone reguły, nie? Chodzi po prostu o bilansowanie kosztów i korzyści.

— Ale to tylko punktacja — mówię.

— Tak. Pewnie po to, żeby było wiadomo, czy idzie ci dobrze, czy źle.

— Jak tak, to spoko — mruczy Kay.

Ściska mnie mocno. Popołudniowe słońce w zagajniku świeci łagodnie i żółto; choć wokół brzęczą i skrobią owady, biom daje nam spokój. Linn znów się do nas uśmiecha, niezwykle jasnowidząco, i gładzi punkt na szczycie głowy Vhory. W tym geście kryje się coś otwarcie erotycznego, ale na mnie ten erotyzm nie działa.

— To jak, idziemy? — pyta mnie Kay.

— Chyba tak. — Pomagam jej wstać, a ona z kolei podnosi mnie.

— Fajnie, że wpadliście — mruczy Vhora, wyraźnie drżąc, gdy Linn znów łaskocze nasadę rogu. — Może jednak byście zostali?

— Dzięki za propozycję, ale nie — mówi łagodnie Kay. — Za kilosekundę mam terapię. Może innym razem.

— No to do zobaczenia — odpowiada Linn. Kiedy wychodzimy, Vhora jedną ręką rozwiązuje sznurowanie na plecach jej sukni.

— Szkoda, że masz tę terapię — mówię, kiedy jesteśmy za pierwszą bramką i za pierwszym rogiem. Wyciągam dłoń i Kay ją chwyta. — Myślałem, że trochę pobędziemy ze sobą.

Kay ściska mi rękę.

— Jaką terapię?

— To znaczy, ty…

— Cicho, głupi. Oczywiście, że skłamałam! Myślałeś, że podzielę się tobą z tą laską-kucykiem?

Odwracam się, opieram ją o ścianę i nagle wszędzie jej pełno, łakome dłonie chwytają, głaszczą i ściskają. Usta mają smak Kay i obiadowych przypraw, nieopisanych i egzotycznych.

* * *

Jakiś czas później wynurzamy się w dyskretnej altanie w części wypoczynkowej, której żadne z nas nie znało, gdzieś w Zielonym Labiryncie, cali spoceni, nadzy, zmęczeni i rozradowani. Wcześniej kochałem się z nagim, prywatnym ortociałem Kay, ale to zupełnie inna historia. Potrafi swymi czterema sprytnymi rękami zrobić takie rzeczy, że aż krzyczę z rozkoszy i niecierpliwości, i trzymać mnie na ostrym jak brzytwa skraju orgazmu chyba przez wieczność. Szkoda, że nie mogę się odwzajemnić jej czymś podobnym. Może któregoś dnia, kiedy pozbieram się na tyle, by odważyć się na przesiadkę do ksenomorficznego ciała. Zwykle to przywiązanie do własnego wizerunku wcale mi nie przeszkadza, lecz Kay potrafi nieźle szarpnąć moimi zahamowaniami.

Po wszystkim odkleja się ode mnie i obejmuję ją.

— Par nie biorą — mówi cicho.

— Ale mówiłaś, że ja powinienem iść.

— To prawda. — Podchodzi do tego całkiem spokojnie. Nie wiem, bo nie pytałem, czy to nadal tylko przelotny romans?

— Ale nie muszę iść.

— Skoro coś ci grozi, wolałabym, żebyś był bezpieczny.

Obejmuję dłonią jej pierś. Dygoce.

— Dadzą nam inne ciała — szepcze. — Pewnie nawet się nie rozpoznamy.

— Tobie to nie będzie przeszkadzało? — pytam zaniepokojony. — Jeśli jesteś nieśmiała…

— Mogę udawać, że to takie rozbudowane przebranie. Pamiętaj, że już to kiedyś robiłam.

O.

— Będziemy musieli skłamać. — To wymyka się wbrew mojej woli.

— Czemu? — pyta. — Przecież nie jesteśmy parą… — serce staje mi na moment —  …jeszcze nie.

— Jesteś mono? Czy poli? — pytam ją.

— Jedno i drugie. — Sutek sztywnieje mi pod palcami. — Chociaż emocjonalną równowagę łatwiej zachować z jednym partnerem. — Czuję, jak jej plecy lekko się napinają. — A co, jesteś z natury zazdrosny?

Muszę się nad tym poważnie zastanowić.

— Chyba nie… ale nie jestem pewien. Za mało pamiętam. Ale… tam, gdy Linn mnie zaprosiła, chyba nie byłem zazdrosny. O ile tylko rzecz dzieje się wśród przyjaciół.

— To dobrze. — Zaczyna przysuwać się do mnie, potem unosi się na wszystkich czterech rękach i wspina, aż zaczyna górować nade mną, i tak zostaje, jak pajęcza bogini doczesnych rozkoszy. — Czyli, ściśle rzecz biorąc, nie będziemy kłamać, mówiąc, że nie jesteśmy w trwałym związku. Obiecasz mi, że poszukasz mnie tam w środku? Albo po zakończeniu, jeśli w środku ci się nie uda? Albo jeśli tam nie trafisz?

Patrzę w jej oczy z odległości paru milimetrów, widząc odbite w nich pożądanie, głód i niepokój.

— Tak — mówię. — Obiecuję.

Pajęcza bogini kiwa głową i wraca, by nagrodzić samca, przytrzymując jego rozpostarte kończyny czterema rękami i jednocześnie pracując nad nim ustami i pozostałymi kończynami. Samiec tymczasem ze swojej strony zastanawia się, czy to nie jest ich ostatnie spotkanie.

* * *

Kiedy po tej schadzce wracam samotnie do domu, ktoś usiłuje mnie zamordować.

Mimo tego, co powiedziałem Piccolo-47, ciągle nie zrobiłem sobie backupu. Ten krok wydaje mi się nieodwołalny, jakby oznaczał, że akceptuję swój nowy stan. Zbackupowanie własnej tożsamości przydaje bagażu, tak jak resekcja pamięci pozbawia go. Zdaje się jednak, że w moim przypadku naprawdę powinienem zrobić sobie backup, gdy tylko wrócę do pokoju. Kay pewnie cierpiałaby, gdybym teraz zginął i wrócił do stanu, w którym byłem, zanim się poznaliśmy. A teraz jest dla mnie ważne, by nie przysparzać jej bólu.

Może dlatego udaje mi się przeżyć.

Po wyjściu z parku wypoczynkowego rozdzielamy się, machając do siebie nieśmiało i rzucając wilgotne spojrzenia. Kay teraz naprawdę musi pójść na sesję terapeutyczną, a ja próbuję trzymać się swojego reżimu lektur i nauki, który wymaga, bym w ciągu tej doby poświęcił mu co najmniej dziesięć kilosekund. Rozstajemy się niechętnie, obolali od nowej wrażliwości. Ciągle nie jestem pewien, jak właściwie się czuję, i niepokoi mnie idea przenosin do eksperymentalnego ustroju (Czy mnie rozpozna? A ja ją? Czy zainteresujemy się sobą nawzajem w nowych ciałach i nowych punktowanych rolach?), ale w końcu jesteśmy dorosłymi osobami. Mamy prowadzić własne, niezależne życia. I jeśli tylko zechcemy, możemy się pożegnać.

Nie mam teraz ochoty na niczyje towarzystwo (poza Kay), więc kiedy zmierzam do domu przez graf bramek T łączących Zielony Labirynt, każę netlinkowi się zanonimizować. Ludzie są widoczni dla mojego nerwu optycznego jako poruszające się w majestatycznej ciszy słupy mgły, a ich netlinki filtrują w ten sam sposób moją osobę.

Jednakże nierozpoznawanie ludzi to nie to samo co nieświadomość czyjejś obecności. Zresztą musisz mieć możliwość omijania przechodniów, nawet nie wiedząc, kim są. Mniej więcej w połowie drogi zauważam, że jeden ze słupów mgły idzie za mną, przeważnie pozostając o bramkę lub dwie z tyłu. „Bardzo interesujące”, mówię sobie, obserwując odruchy, o których posiadanie dotąd się nie podejrzewałem. Mówię netlinkowi, żeby oznaczył ten słup jasnoczerwoną plamą i cały czas przekazywał mojemu zmysłowi pozycyjnemu jego położenie. Da się to zrobić bez łamania anonimowości — to jedna z najstarszych sztuczek w podręczniku śledzenia i tropienia. Idę dalej, starając się nie zdradzać, że zauważyłem ów cień.