Zamiast wracać drogą, jaką szliśmy w tamtą stronę, idę przez Zielony Labirynt prosto ku korytarzowi swojego mieszkania. Słup mgły mnie śledzi, a ja nonszalancko wsuwam lewą dłoń w wielką biodrową kieszeń kurtki, wymacując w gąbczastej rozmaitości bramek T odpowiedni otwór.
Kiedy mój cień wkracza do akcji, idę wzdłuż bocznej nawy w świątyni szkieletów-olbrzymów. Wokół nikogo nie ma, pewnie dlatego wybiera właśnie tę chwilę. Rzuca się na mnie, myśląc, że go nie widzę, ale zdradza go znacznik w moim netlinku — w lewym oku mam liczoną na bieżąco odległość i gdy tylko zaczyna ona raptownie maleć, wyłączam filtr anonimizujący, odwracam się i wyciągam broń.
Przeciwnik jest małym, niepozornym mężczyzną — orzechowa cera, czarne włosy, wąskie oczy, żylasta budowa ciała — nosi równie niepozorny kilt i kamizelkę; właściwie jedyną niezwykłą rzeczą jest jego miecz — nie taki do pojedynków, ale wspomagany energetycznie drut z monowłókna, nawet diamentowy pancerz tnący jak powietrze. Jest niewidzialny, poza żarzącym się na końcu czerwonym koralikiem, ponad dwa metry od jego prawej dłoni.
Jaka szkoda. Spinam się, naciskam spust na ułamek sekundy, potem puszczam go i próbuję, mrugając, pozbyć się okropnych fioletowych powidoków. Przeraźliwy grzmot, nieprzyjemny zapach ozonu i spalonego mięsa, a mnie bolą ręce. Głownia miecza zaczyna podskakiwać na kamieniach, pośpiesznie uskakuję jej z drogi — nie chcę przypadkiem stracić stopy — a potem się rozglądam, ufając, że kątem oka dostrzegę, czy jest tu ktoś jeszcze.
— Szuja! — syczę w stronę pana Usmażonego.
Czuję się dziwnie mało wstrząśnięty tym, co zrobiłem, chociaż szkoda, że te powidoki nie ustępują szybciej — miotacza powinno używać się z ochronnymi goglami, ale nie miałem czasu, żeby je wyciągnąć. To prosta broń, zwykła mała bramka T, połączona (przez drugą parę bramek T działających jako zawór) z punktem orbitującym w fotosferze gwiazdy-nadolbrzyma. Jest brudna, ma mały zasięg, da radę wszystkiemu oprócz pełnej wojskowej zbroi, a ponieważ składa się tylko z pary powiązanych superstruną tuneli czasoprzestrzennych, nie da się jej zablokować. Co do minusów — dzwoni mi w uszach, już czuję, że skóra twarzy swędzi od popromiennych oparzeń, a poza tym nadtopiłem parę krypt. Używanie miotaczy w pojedynku jest niekulturalne — podobnie jak każdej innej broni, która nie jest napędzana wyłącznie mięśniami ręki — i zapewne dlatego się tego nie spodziewał.
— Nie przychodzi się z nożem na strzelaninę — mówię panu Usmażonemu, odwracając się. Jego prawa ręka zastanawia się nad tym przez chwilę, po czym odpada.
Reszta podróży do domu mija bez niespodzianek, ale, docierając do celu, cały się już trzęsę i dzwonią mi zęby. Zamykam drzwi i każę im stopić się ze ścianą, po czym zwalam się na stojące pośrodku krzesło, jedyny mebel, kiedy łóżko jest schowane. Czy wiedział, że nie mam backupu? Zdawał sobie sprawę, że moje poprzednie ja nie skasowałoby wszystkich obronnych odruchów albo że wiem, gdzie w Niewidzialnej Republice można skombinować miotacz? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że ktoś próbował zabić mnie z zaskoczenia, bez świadków i bez typowego zmartwychwstania po pojedynku, co sugeruje, że chcą mnie na jakiś czas wyłączyć, żeby zdążyć znaleźć moje backupy i w nich pogrzebać. A to już próba kradzieży tożsamości, czyli przestępstwo przeciwko człowiekowi, które według większości ustrojów jest o parę stopni cięższe niż zabójstwo. Nie ma już przed tym ucieczki. Pójdę zrobić sobie backup, a potem poszukam azylu w eksperymencie Yourdona. Skoro jest to izolowany ustrój, odłączony na czas projektu naukowego od rozmaitości, powinno być tam bezpiecznie jak nigdzie. O ile tylko żaden z moich prześladowców też się do niego nie zapisał…
3. Nuklearność
Robienie backupu jest bardzo proste, ciężko natomiast poradzić sobie z jego następstwami.
Trzeba znaleźć bramkę A z możliwością robienia backupu (co oznacza po prostu, że kabina musi być na tyle duża, żeby zmieścił się w niej człowiek, i nie może to być bramka do specjalnych zastosowań, na przykład wojskowa). Jest w każdym mieszkaniu w kompleksie rehabilitacyjnym, korzysta się z niej do robienia kopii mebli i przygotowywania kolacji, a także do rozbioru ludzi do poziomu atomowego, robienia im mapowania i składania z powrotem. Żeby zrobić sobie kopię zapasową, po prostu siada się w tym czymś i mówi netlinkowi, że ma cię zbackupować. Trwa to czas jakiś (to nie magia tuneli czasoprzestrzennych, lecz siłowa rozbiórka w nanoskali), ale nie poczujesz tego potencjalnie nieprzyjemnego wrażenia, że toniesz w niebieskiej mazi, która cię zżera, digitalizuje i składa na nowo, gdyż netlink wyłączy cię, gdy tylko zacznie przepisywać twój wektor stanu do bufora bramki.
Właśnie ta luka czasowa mnie niepokoi. Nie podoba mi się, że przez jakiś czas będę wyłączony, kiedy pewna nieznana siła usiłuje ukraść mi tożsamość. Z drugiej strony, zrezygnowanie z backupu przy takich podejrzeniach byłoby lekkomyślnością. Skoro udało się im mnie dopaść, chciałbym, żeby moja następna kopia wiedziała, o co chodzi. (I pamiętała o Kay). Pauza jest jednak nie do ominięcia, podejmuję zatem pewne środki ostrożności. Zanim wejdę do kabinki, każę asemblerowi wyprodukować parę niewinnych rzeczy, z których można zrobić bardzo nieprzyjemną minę-pułapkę. Instaluję ją, biorę głęboki wdech i przez prawie minutę stoję bez ruchu, patrząc w otwarte drzwi bramki. Rozumiecie, żeby po prostu uspokoić nerwy.
Wchodzę do środka.
— Zrób mi backup — mówię.
Kabina wypączkowuje siedzenie, siadam, drzwi uszczelniają się i zapalają sygnał ZAJĘTE. Zdążam tylko zobaczyć mlecznobłękitną ciecz wpadającą wirem przez szczeliny na poziomie podłogi, po chwili wszystko szarzeje i czuję się niezwykle zmęczony.
A teraz a propos następstw. Po chwili nieświadomości powinieneś obudzić się oszołomiony i trochę wilgotny. Drzwi się otworzyły, idziesz pod prysznic zmyć z siebie pozostałości wydzielonego przez bramkę żelu. Straciłeś może z tysiąc sekund, podczas których błona wysadzana jakimś tysiącem bilionów automatycznych głowic dezasemblacyjnych wielkości większych białek przeżuła cię nanometr za nanometrem, sprowadzając cię do molekularnego surowca, zapisując twój wewnętrzny wektor stanu, a jednocześnie montując w tle procesu skanowania świeżą kopię. Nie zauważasz jednak tego, bo przez cały czas jesteś w stanie śmierci mózgowej i kiedy drzwi bramki A się otwierają, możesz kontynuować życie od momentu sprzed backupu. Oczywiście czujesz się trochę niewyraźnie, ale jesteś sobą. A twoje ciało jest…
Inne.
Próbuję wstać za szybko i uginają się pode mną kolana. Kręci mi się w głowie, padam na ścianę kabiny, ale, uderzając w nią, zdaję sobie sprawę, że jestem za niski. Na tym etapie wciąż tylko czuję, a nie myślę. Kolejna sprawa: znów siadam, a kabinka jest nieprzyjemnie wąska, bo jestem za szeroki w biodrach, a tułów mam za krótki. To nie wszystko. Ręce są dziwne: ludzkie, ale po prostu inne. Unoszę rękę, kładę ją na kolanach, uda wydają mi się zbyt grube, lecz jest coś jeszcze. Oj, uświadamiam sobie, wsuwając dłoń między nogi. Nie jestem facetem. Jestem kobietą. Unoszę drugą rękę, macam pierś. Kobieta, ortohumanoidalna.
To jeszcze nic takiego. Bywałem już kobietą orto; nie za bardzo wiem kiedy i jak długo, zresztą to nie jest mój ulubiony plan ciała, jakiś czas jednak przeżyję. Dopiero oczywisty wniosek sprawia, że zrywam się na nogi z przerażeniem, ciemnieje mi przed oczyma i niemal padam znów. Ktoś zmanipulował mi backup! A potem spóźniona myśclass="underline" To ja jestem backupem. Gdzieś właśnie umarła pierwsza kopia mnie.