Выбрать главу

— Tu jest lista lektur — mówi, starannie stukając w kolejne pozycje. Zaglądam jej przez ramię, ikonki zwojów rozwijają się w obrazy stron starożytnych manuskryptów. — O, i znowu to dziwne słowo. „Żona”. Co to „żona”?

— Ja chyba wiem — mówi Cass. — To coś z tą, hm, „rodziną”. Kiedy jest tylko dwóch uczestników i są morfologicznie związani, ten żeński to „żona”, a męski „mąż”. To pociąga za sobą jakieś stosunki seksualne, jeśli jest tak, jak u lodowych ghuli.

— Nie wolno gadać o świecie zewnętrznym — mówi zaniepokojona Jen.

— Ale wtedy nie będziemy mieli punktu odniesienia dla wszystkiego, co próbujemy tu zrozumieć, żeby mieszkać w tym świecie, nie? — mówię, powstrzymując się od gapienia się na Cass.

Czy to ty, Kay? To może być zbieg okoliczności, że wie coś o lodowych ghulach — jakieś dwie gigasekundy temu, kiedy ich odkryto, był wielki szał na ich punkcie. Możliwe też, że wrogowie zauważyli Kay i wysłali za mną łowcę głów, uzbrojonego na przynętę we wszystko, co dało się wyciągnąć z jej głowy…

— Ciekawe, skąd oni wzięli te książki — mówię. — Mają tylko daty wydania i przybliżone nakłady, więc wiadomo, że były popularne. Ale czy dokładnie opisują system społeczny — to zupełnie inna sprawa.

— A kogo to obchodzi? — obcesowo wtrąca Jen. Bierze kieliszek i chlapie do niego słomkowego koloru winem ze szklanego dzbanka. — Wezmę sobie jakiegoś „męża”, a szczegóły później. — Szczerzy zęby i opróżnia kieliszek.

— Jaki mamy dzień? — Cass marszczy brwi, walcząc z prymitywnym interfejsem tabletu. Uświadamiam sobie, że to nasz odpowiednik instrukcji obsługi. — O — mówi. — Mamy piąty dzień tygodnia. Mówili na to „czwartek”. Tydzień ma siedem dni, mamy się spotykać w pierwszy dzień, czyli za około dwieście pięćdziesiąt kilo, nie, trzy dni, od teraz.

— I co z tego? — Jen dolewa sobie wina.

Cass się zastanawia.

— Jeśli mamy odgrywać rodziny, pewnie powinniśmy dobrać się w pary i pójść do mieszkań, które nam przydzielili. Może z dobę pogrzebiemy w tych wszystkich notatkach, trochę się poznamy i dojdziemy, co właściwie mamy tu robić. A poza tym, zobaczymy, czy to partnerstwo do czegoś się nadaje.

Jen odchodzi z kieliszkiem w dłoni do gromadki mężczyzn po drugiej stronie sali. Angel bawi się tabletem, obraca go w kółko w rękach, z niepewną miną. Alice zjada następny kawałek sera. Niedobrze mi, kiedy na nią patrzę — to coś jest obrzydliwe w smaku.

— Nie jestem przyzwyczajona do mieszkania z kimś — mówię powoli.

— To nic strasznego. — Cass kiwa głową. — Ale sposób dobrania się w pary jest bardzo wymuszony i arbitralny. Alice kładzie jej rękę na ramieniu, dodaje otuchy.

— Stosunki seksualne są tylko w domyśle — mówi. — Jeśli wybierzesz sobie męża i nie będziesz się z nim dogadywać, na pewno na tym spotkaniu w kościele da się wybrać innego.

— No, może. — Cass odsuwa się i zerka nerwowo na grupkę mężczyzn i jedną kobietę, śmiejącą się głośno, kiedy dwóch z nich próbuje dolać jej wina. — A może i nie.

Alice ma niezadowoloną minę.

— Ja muszę się dowiedzieć, o co w tej imprezie chodzi. — Odwraca się, idzie do drugiej grupy. Zostaję więc z Cass i Angel. Angel, rozkojarzona, pośpiesznie przewija jakiś tekst na tablecie. Cass natomiast jest niespokojna.

— Spokojnie, nie będzie aż tak źle — mówię odruchowo.

Wzdryga się i obejmuje ramionami.

— Nie będzie? — pyta.

— No, nie wydaje mi się. — Starannie dobieram słowa. — To kontrolowany eksperyment. Jeśli czytałaś zgodę, widziałaś, że podstawowych praw się nie zrzekliśmy. Jeśli coś pójdzie bardzo źle, będą musieli interweniować.

— Co za ulga — mówi.

Patrzę na nią uważnie.

— Wiecie co, każda z nas musi sobie wybrać „męża” — zauważa Angel. — Ostatnia nie będzie miała specjalnego wyboru i zostanie jej ktoś, kogo wszystkie inne odrzuciły. Z dowolnego powodu. — Patrzy na nas z pokerową miną. — To na razie.

Wpatruję się w Cass.

— To, co wcześniej mówiłaś, o lodowych ghulach…

— Nieważne — ucina dyskusję, tnąc ręką powietrze. — Może Jen miała rację. — W jej głosie brzmi przygnębienie.

— Znałaś kogoś jeszcze, kto zgłosił się do eksperymentu? — pytam, a potem gryzę się w język.

Cass patrzy na mnie, marszcząc brwi.

— Oczywiście, że nie, inaczej by mnie nie dopuścili. — Potem odwraca wzrok, powoli i znacząco. Spoglądam tam, gdzie ona. W rogu sufitu wisi dyskretna czarna półkula. Cass prostuje ramiona. — Trzeba się przyłączyć do towarzystwa.

— Jeśli boisz się implikacji tego kojarzenia w pary, to może pomieszkamy razem przez parę dób — proponuję z bijącym sercem i spoconymi dłońmi. To naprawdę ty, Kay? Jestem tego prawie pewna, ale ona nie odezwie się słowem, w żadnym miejscu, gdzie może być monitoring. A jeśli zapytam i okaże się, że to nie ona, ryzykuję zdemaskowanie się przed kimś, kto mnie ściga, jeśli tu za mną wszedł.

— To chyba będzie niedozwolone — mówi ostrożnie. Delikatnie kiwa głową w moją stronę, potem wskazuje podbródkiem resztę, teraz już całkiem rozgadaną. — Pójdziemy, zobaczymy, kogo nam załatwili?

Okazuje się, że po drugiej stronie sali Jen skruszyła lody, domagając się, by wszyscy mężczyźni konkurowali o nią, nalewając jej wina i elegancko podając kieliszek. Nie można powiedzieć, że jest nawalona, ale wesolutka. Chyba skupiła się na Chrisie-z-drugiego-rzędu — wygląda na to, że jest trochę zażenowany jej zachowaniem, lecz nie ma wyjścia, bo Alice i Angel wzięły na celownik trzech innych, zostawiając go w szponach Jen. Duży, Sam, stoi sztywno, podpierając ścianę, i jest niemal tak skrępowany jak Cass. Zerkam na nią i widzę, że została z tyłu, po czym w myślach wzruszam ramionami i podchodzę do Sama, omijając rozjazgotane stado wokół Jen.

— Dusza towarzystwa, co? — mówię, wskazując brodą Jen.

— Eee… no tak. — Trzyma pusty kieliszek i nieco się chwieje. Może bolą go stopy. Trudno odczytać wyraz jego twarzy, mięśnie zasłania grzywa czarnych włosów wokół ust, ale nie wygląda na zadowolonego. Właściwie, gdyby podłoga rozstąpiła mu się pod stopami i go pochłonęła, pewnie uśmiechnąłby się z ulgą.

— Posłuchaj. — Dotykam jego ramienia. Spina się, tak jak się spodziewałam. — Odejdźmy na chwilę, dobra?

Pozwala mi wyprowadzić się z roju ortohumanoidów usiłujących lawirować przez towarzyski pas asteroid.

— I jak ci się to podoba? — pytam cicho.

— Denerwuję się. — Jego wzrok biega ode mnie ku drzwiom i z powrotem.

To widać, myślę.

— Ja też się denerwuję. I Cass. — Wskazuję brodą gromadkę po drugiej stronie sali. — A pewnie nawet Jen.

— Czytałem część tego wprowadzenia. — Kręci głową. — Czegoś takiego się nie spodziewałem. I nie było tego…

— No. — Zaschło mi w ustach. Popijam wino i patrzę na Sama, kalkulując. Jest większy ode mnie. Jestem słaba fizycznie (niech no tylko dopadnę błazna, który ustawiał ten parametr), ale on wydaje się dobrze zsocjalizowany, chyba że bardzo grubo się mylę. — Możemy to sobie ustawić po swojemu. Oczekują, że zamieszkamy z osobą innej płci. Rozgościmy się, poczytamy materiały, porobimy, o co proszą, a w niedzielę pójdziemy do kościoła, żeby zobaczyć, co tam u innych. Myślisz, że dasz radę, jeśli potraktujesz to jak pracę?

Sam pieczołowicie odstawia pusty kieliszek na stół i wyciąga tablet.

— Pewnie tak, ale tutaj piszą, że ta „rodzina nuklearna” to nie tylko instytucja ekonomiczna, chodzi także o seks. — Waha się przez moment. — W kwestiach bliskości nie jestem za dobry. Zwłaszcza z obcymi.