Dlatego jesteś taki spięty?
— To nie musi być problem. — Upijam kolejny łyk wina. — Posłuchaj… — Zauważam, że zerkam na kopułkę z kamerą (dzięki, Cass). — Ten dobór w pary na pewno nie jest na zawsze. Będziemy mieć okazję naprawić wszystkie pomyłki w pierwszą tę… no, niedzielę. A na razie… taki układ mi nie przeszkadza. Nie musimy uprawiać seksu, jeśli oboje nie chcemy. Zgoda?
Przez moment patrzy na mnie z góry.
— Może i się uda — mówi cicho.
Uświadamiam sobie, że właśnie wybrałam męża. Pozostaje nadzieja, że nie jest jednym z łowców…
A zakończenie imprezy jest rozczarowujące. Ktoś chyba obserwował dynamikę grupy przez tę kamerę, bo po paru hektosekundach nasze tablety podzwaniają, zwracając na siebie uwagę. Polecają nam przejść przez drzwi z tyłu sali wykładowej, parami, w przynajmniej dwusekundowych odstępach. Jesteśmy już w Ustroju YFH, w podsieci administracyjnej, za długodystansową bramką łączącą nas z Niewidzialną Republiką, a za tamtymi drzwiami jest jakiś układ krótkodystansowych bramek T, gotowych do przeniesienia nas do domów. Biorę więc Sama za rękę — jest ogromna, ale nie trzyma mnie mocno, a skórę ma trochę lepką — i prowadzę do drzwi.
— Gotowy? — pytam.
Kiwa głową, z nieszczęśliwą miną.
— No, miejmy to za sobą.
Krok.
— Za sobą? To zajmie jeszcze — krok — co najmniej trzy lata, nim będziesz to mieć „za sobą”!
I już stoimy, twarzą do jeszcze jednych drzwi, w bardzo małym pokoju, wypełnionym niewyobrażalną ilością gratów, on puszcza moją rękę i odwraca się.
— To już? — pytam, a mój głos unosi się do pisku.
4. Zakupy
Reeve i Sam Brown — to nie ich, lecz nasze prawdziwe nazwisko — są parą przedstawicieli klasy średniej z lat 1990-2010, z samego środka ciemnych wieków. Są tak zwanym „małżeństwem”, co oznacza, że mieszkają razem i zasadniczo żyją w związku monogamicznym, oficjalnie zatwierdzonym przez rząd ustroju oraz władze ideologiczne/religijne. Jest to komórka ciesząca się szacunkiem społeczeństwa.
Dla celów projektu naukowego, państwo Brown są aktualnie bezrobotni, choć posiadają oszczędności wystarczające na wygodne życie przez mniej więcej „miesiąc”, w tym czasie muszą jednak starać się znaleźć pracę. Niedawno przenieśli się na przedmieście, do domku z półpiętrem i własnym ogródkiem — jak się zdaje, jest to szczątkowa instalacja ogrodnicza, utrzymywana ze względów estetycznych i zwyczajowych — przy drodze z pełnowymiarowymi drzewami po obu stronach, oddzielającymi go od innych, podobnych z wyglądu domów. „Droga” to pozbawiony ścian korytarz transportowy, umożliwiający transport naziemny autami i ciężarówkami. („Auta” chyba gdzieś kiedyś widziałam, ale co to jest „ciężarówka”?). W tym miejscu symulacja się kończy — choć całe otoczenie ma naśladować powierzchnię planety, „niebo” jest wyświetlaczem wiszącym dziesięć metrów nad naszymi głowami, a „droga” po dwustu metrach w każdą stronę znika w tunelach, kryjących wejścia do bramek T. Ściany komory są obsadzone roślinnymi barierami utrudniającymi dostęp do nich. Symulacja jest całkiem przyzwoita, jeśli wziąć pod uwagę, że, według tabletu, naprawdę mieści się w paru walcowatych habitatach (orbitujących w pasach akrecyjnych trzech czy czterech brązowych karłów, odległych od siebie o setki miliardów kilometrów próżni), ale prawdziwe to nie jest.
A nasz dom…
Wychodzę z szafy, w której zmaterializowaliśmy się z Samem, i się rozglądam. Szafa znajduje się w czymś w rodzaju szopy: chropowate ceramiczne kafle na podłodze i cienkie, przezroczyste panele w ścianach (według Sama zwane „oknami”) przytrzymywane kratką białych plastikowych pasków, zakrzywiających się u góry. Wszędzie jest pełno rzeczy. Ze ścian zwisają koszyczki z małymi, kolorowymi roślinami, drzwi — zrobione z pasków drewna sprytnie zazębiających się wokół przezroczystej płytki — i tak dalej. Pod drzwiami leży, nie wiadomo dlaczego, mata z czegoś przypominającego szorstki dywan. Otwieram drzwi, a to, co widzę, jest jeszcze bardziej dezorientujące.
— Myślałam, że to ma być mieszkanie — mówię.
— Nie byli za dobrzy w prywatności. — Sam rozgląda się, jakby próbował zidentyfikować, które artefakty coś mu mówią. — Nie znali anonimowości w przestrzeni publicznej. Ani bramek T. Dlatego całą prywatną przestrzeń skupiali w domu, w jednym miejscu. To się nazywa „budynek” i ma dużo pomieszczeń. To jest tylko przedsionek.
— Skoro tak mówisz. — Czuję się jak kretynka. Wchodzę do domu i ląduję w korytarzu z drzwiami po trzech stronach. Łażę od pokoju do pokoju, sapiąc z niedowierzaniem.
Starożytni znali dywany. Są wystarczająco grube, by wytłumić denerwujące klik-klak moich butów. Ściany są pokryte jakąś drukowaną tkaniną, statyczną, ale dość miłą dla oka. Okna w pokoju od frontu wychodzą na ziemny garb obsadzony kolorowymi kwiatkami, a te z tyłu na połać krótko przyciętej trawy. We wszystkich pokojach jest pełno mebli, przysadzistych, ciężkich, zrobionych z kawałów drewna, metalu i czegoś, co, jak zakładam, chyba jest diamentem konstrukcyjnym. Mieli hopla na punkcie kątów prostych, relegując krzywe do drobnych przedmiotów i jakichś nieokreślonych, martwych z wyglądu machin. Z tyłu domu jest jeden pokój, gdzie znajduje się wiele metalowych powierzchni, stoi coś przypominającego otwarty zbiornik na wodę, a na wszystkich szafkach są rozstawione dziwne urządzenia. Natomiast w małym pokoiku pod schodami jest rozpoznawalna, choć na oko prymitywna wysokograwitacyjna toaleta.
Kręcę się po korytarzu na piętrze, próbując dojść przeznaczenia poszczególnych pokojów. Dzielili je według zastosowania, choć zdaje się, że większość służy do różnych celów. Jeden to chyba łazienka, ale jest za duża i chyba się zawiesiła — wysunięte i nieruchome są wszystkie moduły higieniczne naraz. W paru pokojach są powierzchnie do spania i wielkie drewniane szafy. Zaglądam do jednej — nie ma w niej nic poza drążkiem ciągnącym się od końca do końca. Wisi na nim jakby wspornik na haczyku.
Bardzo to wszystko zagadkowe. Siadam na łóżku i wyciągam tablet, który właśnie brzęknął sygnałem. Co teraz? — zastanawiam się.
Tablet wypączkowuje przycisk, strzałkę i mówi: ABY OTRZYMAĆ OPIS, WSKAŻ PRZEDMIOT.
Okay, więc mają system pomocy, myślę. Z ulgą wskazuję nim pudełkowatą szafę i naciskam guzik.
SZAFA NA UBRANIA. Pomieszczenie do przechowywania ubrań przed użyciem. Uwaga: używane ubrania można oczyścić przy użyciu PRALKI, która znajduje się w KOTŁOWNI w piwnicy. Jako nowo przybyli, macie tylko jeden komplet ubrań. Sugerowane zadanie na jutro — pojechać do centrum i kupić nowe ubrania.
Swędzą mnie stopy. Odruchowo zrzucam z nóg buty, z przyjemnością pozbywając się denerwujących obcasów. Potem zsuwam z ramion czarny żakiet bez kieszeni i chowam go w szafie, wieszając na zwisającym z drążka ustrojstwie z haczykiem. Wygląda tam bardzo samotnie i nagle czuję się strasznie dziwnie. Wszystko tu jest takie cudaczne. Jak Sam to znosi? — zastanawiam się z obawą; na przyjęciu zapoznawczym czuł się nieszczególnie, więc jeśli to wszystko jest dla niego równie dziwaczne, jak dla mnie…
Zanim zejdę na dół, czekam aż przestanie mi się kręcić w głowie. (Po drodze wpada mi do niej pewna myśl. Czy w „domu” nosi się to samo ubranie, co na zewnątrz? Ci goście mieli osobowości wyraźnie rozdwojone na prywatną i publiczną — pewnie mieli także inne stroje na okazje oficjalne i nieoficjalne). W rezultacie żakiet zostawiam na górze, ale z odrobiną żalu wkładam z powrotem buty.