Sama zastaję w salonie, rozwalonego w rogu ogromnej sofy, naprzeciwko sporego czarnego pudła z zakrzywioną soczewką, wyświetlającą kolorowe, choć płaskie obrazy. Wydaje głośny, niewyraźny dźwięk.
— Co to? — pytam, a on podskakuje prawie pod sufit.
— Nazywa się „telewizor” — odpowiada. — Oglądam mecz.
— Aha.
Obchodzę sofę i siadam w jej połowie, na tyle blisko, żeby móc wziąć go za rękę, ale na tyle daleko, by siedzieć oddzielnie, jeśli tego zechcemy. Patrzę na ruchome obrazki. Jakieś mechy — nie, to chyba są ortosi, mężczyźni, tak? W zbrojach. Tworzą stające naprzeciwko siebie grupy. Są oznaczeni kolorami.
— Czemu to oglądasz? — pytam.
Jeden z nich rzuca drugiej grupie ortosów coś niebezpiecznie podobnego do miny szturmowej. Tamci próbują się na nią rzucić. Potem zaczynają biegać i walczyć o panowanie nad miną. Po jakimś czasie ktoś gwiżdże gwizdkiem i znów rozlega się ten ryk — teraz uświadamiam sobie, że wydaje go tłum oglądający ten… rytuał? Autoegzekucję na wyścigi? Grę? — z rzędów siedzeń z tyłu.
— To podobno była popularna rozrywka. — Sam kręci głową. — Pomyślałem, że popatrzę, może coś zrozumiem…
— Co mamy przede wszystkim zrozumieć? — pytam, nachylając się ku niemu. — Eksperyment czy to, jak w nim żyć?
Wzdycha, podnosi czarny prostokąt z guzikami, wskazuje nim czarne pudło i czeka, aż obraz zgaśnie.
— Tablet powiedział, że powinienem spróbować — przyznaje.
— A mój powiedział, że jutro mamy pojechać i kupować ubrania. Mamy tylko to, co na sobie, a te rzeczy chyba szybko się brudzą i zaczynają śmierdzieć. Nie możemy po prostu ich wyrzucić i zrobić nowych, trzeba je kupować w mieście. — Przychodzi mi coś do głowy. — A kiedy człowiek jest głodny, to co się robi?
— Jest kuchnia. — Wskazuje brodą drzwi do pokoju z zagadkowymi urządzeniami. — Ale jeśli nie umiesz jej używać, można zamówić jedzenie przez telefon. Taka sieć, ale tylko głosowa.
— Jak to, „nie umiesz jej używać” — pytam go, unosząc brwi.
— Powtórzyłem, co powiedział tablet. — Sam przybiera obronny ton.
— Pokaż no.
Podaje mi. Szybko czytam tekst, na który patrzył. Obowiązki domowe: ludzie w ciemnych wiekach, kiedy żyli razem, rzekomo dzielili się pracą według płci. Mężczyźni wykonywali płatne zajęcia; od kobiety oczekiwano, że będzie sprzątać i porządkować dom, kupować i przygotowywać jedzenie, kupować ubrania, czyścić je i obsługiwać domowe urządzenia, podczas gdy mężczyzna pracował.
— Gówno prawda! — mówię.
— Myślisz? — Patrzy na mnie dziwnie.
— Raczej tak. Wzięte żywcem z najprymitywniejszych ludzkich kultur. Żadnemu zaawansowanemu społeczeństwu nie przyszłoby do głowy zostawianie w domu połowy siły roboczej i arbitralne dzielenie pracy. Nie wiem, z jakich źródeł oni wzięli te bzdury, ale wygląda to mało wiarygodnie. Gdybym miała zgadywać, to pewnie jakieś radykalnie normatywistyczne dokumenty wzięli za opisowe. — Stukam palcem w jego tabliczkę. — Zanim wezmę to za dobrą monetę, chcę zobaczyć wyniki jakichś poważnych badań socjologicznych. My w każdym razie nie musimy żyć w ten sposób, nawet jeśli tak nakazują większości zombiaków w swoim ustroju. To tylko ogólna wytyczna, w każdej kulturze jest pełno odstępstw.
Sam się nad czymś zastanawia.
— Według ciebie, źle to urządzili?
— No, pewności nie mam, dopóki nie zobaczę źródeł i nie sprawdzę, jakie mają skrzywienie. Ale nie ma mowy, żebym wykonywała wszystkie prace domowe. — Uśmiecham się szeroko, łagodząc to stwierdzenie. — Mówiłeś, że można zamówić jedzenie za pomocą „telefonu”?
Kolacja ma postać okrągłego, płaskiego, pieczonego placka, zwanego „pizzą”. Jest na nim ser, ale także przecier pomidorowy i inne rzeczy, dzięki którym da się ją przełknąć. Całość jest tłusta, gorąca i przychodzi krótkodystansową bramką w szafce na werandzie, a nie żadną „ciężarówką”. Jestem trochę rozczarowana, ale uznaję, że ciężarówka może poczekać do jutra.
Po kolacji Sam się odpręża. Zdejmuję buty, rajstopy i przekonuję go, że lepiej się poczuje bez marynarki i tego tak zwanego „krawata” — zresztą nie muszę specjalnie go przekonywać.
— Pojęcia nie mam, po co to nosili — skarży się.
— Później poszukam jakichś materiałów. — Cały czas siedzimy na sofie, opierając na kolanach otwarte pudełka z pizzą i jedząc palcami gorące, tłuste kawałki. — Sam, czemu zgłosiłeś się do eksperymentu?
— A bo co? — Robi spanikowaną minę.
— Jesteś nieśmiały, nie radzisz sobie w sytuacjach towarzyskich. A z góry mówili nam, że trzeba będzie żyć w społeczeństwie z ciemnego wieku przez jedną dziesiątą giga, bez możliwości wyjścia. Nie przyszło ci do głowy, że to mało rozsądne?
— To dosyć osobiste pytanie. — Zaplata ręce na piersi.
— Właśnie. — Wbijam weń wzrok.
Przez moment ma tak smutną minę, że chciałabym cofnąć te słowa.
— Musiałem uciec — mruczy.
— Od czego?
Odkładam swoje pudełko na podłogę i idę po dywanie do dużego, drewnianego mebla z szufladami i szafkami pełnymi butelek z alkoholem. Biorę dwa kieliszki, otwieram butelkę, wącham zawartość — i tak nic nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje — i nalewam. Potem niosę je z powrotem na sofę i podaję mu jeden.
— Kiedy wyszedłem z rehabilitacji… — Gapi się w telewizor, co dziwne, bo machina jest wyłączona. Pod butami ma coś w rodzaju krótkich, grubych pończoch. Nerwowo wygina palce stóp. — Poznawało mnie za dużo ludzi. Bałem się. Myślę, że to moja wina, ale gdybym został, mogliby mi coś zrobić.
— Coś zrobić?
Sam jest wielki, ma gęste włosy, nie porusza się zbyt szybko i robi wrażenie bardzo łagodnego. Myślałam, że poszczęściło mi się z nim — w tych nuklearnych związkach łatwo jest się nad kimś poznęcać, on jednak jest tak nieśmiały i wycofany, że w ogóle nie widzę problemu.
— Byłem trochę stuknięty — mówi. — Wiesz, niektórzy ludzie po głębokiej resekcji pamięci przechodzą fazę psychopatii dysocjacyjnej. Było naprawdę strasznie. Zapominałem się zbackupować, wszczynałem walki i ludzie ciągle musieli zabijać mnie w samoobronie. Zrobiłem z siebie kompletnego idiotę. A kiedy to przeszło… — Kręci głową. — Czasem po prostu masz ochotę się schować. Może po prostu trochę za dobrze się schowałem.
Patrzę na niego uważnie. Nie wierzę ci, decyduję.
— Wszyscy od czasu do czasu robimy z siebie idiotów — mówię, próbując nadać temu spostrzeżeniu ton pociechy. — Proszę, spróbuj. — Unoszę kieliszek. — Napisane było „wódka”.
— Za zapomnienie. — Unosi kieliszek. — I za jutro.
Budzę się sama w obcym pokoju, leżę na podwyższeniu do spania, pod workiem z tkaniny wypchanym jakimiś włóknami. Przez kilka panicznych chwil nie pamiętam, gdzie jestem. Boli mnie głowa, w oczy jakby ktoś sypnął piaskiem: jeśli tak ma wyglądać życie w ciemnych wiekach, to je sobie zabierzcie. Ale przynajmniej nikt nie chce mnie teraz zabić, powtarzam sobie, starając się znaleźć jakieś jasne strony. Wytaczam się z łóżka, przeciągam i idę do łazienki.
Wszystko przez to, że jestem taka rozkojarzona. Po drodze zderzam się z Samem. Jest nagi, ma zmęczony wzrok, wygląda na śpiącego, a ja po prostu rozpłaszczam mu się na piersi.
— Oj — mówię.
— Dobrze się czujesz? — pyta jednocześnie.
— Chyba tak. — Odsuwam go o parę centymetrów, zadzieram głowę i patrzę mu w twarz. — Przepraszam. A ty?