Ma niespokojną minę.
— Mieliśmy kupić sobie ubrania i, eee… rzeczy. Prawda?
Z nagłym zdenerwowaniem uświadamiam sobie, że oboje jesteśmy nadzy, a on jest większy ode mnie i cały owłosiony.
— No, mieliśmy — mówię, patrząc na niego nieufnie. Tyle włosów: normalnie nie zdecydowałabym się na kogoś tak mało eleganckiego, po czym uświadamiam sobie, że on też patrzy na mnie, jakby pierwszy raz widział mnie na oczy.
Sytuacja jest delikatna, potem jednak on kręci głową, rozładowując napięcie.
— Tak. — Ziewa. — Mogę iść pierwszy do łazienki?
— Pewnie.
Robię krok w bok, przeciska się obok mnie. Odwracam się, patrzę za nim. Nie jestem pewna, co czuję, dzieląc „dom” z nieznajomym, który jest większy, silniejszy i sam przyznał się do epizodów przemocy w przeszłości. Ale… chyba nie mnie go krytykować. Znając się z Kay mniej więcej tyle czasu, byliśmy już razem na szalonej orgii, pieprzyliśmy się do upadłego — jeśli to nie jest impulsywne zachowanie, to już nie wiem… może i Sam ma rację. W naszej sytuacji seks jest nieprzyjemną komplikacją, zwłaszcza gdy jeszcze nie wiemy, jakie naprawdę są reguły. O ile są jakieś reguły. Do głosu próbują dojść niewyraźne wspomnienia: mam wrażenie, że przed operacją miałam związki zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Może i bi, może i poli — nie pamiętam. Kręcę głową i wracam do pokoju, żeby wbić się w kostium.
Przygotowując się, biorę do ręki tablet. Mówi mi, żebym zajrzała do szafy na werandzie. Schodzę na dół i stwierdzam, że na werandzie jest strasznie zimno — czy ci ludzie nie mieli sensownych systemów podtrzymywania życia? — a kredens, który wczoraj mieścił w środku bramkę T, teraz ma tam ślepą ścianę i parę półek. Na jednej leży para niewielkich torebek z nieinteligentnej tkaniny. Mają masę kieszonek, a kiedy otwieram jedną z nich, widzę, że jest pełna plastikowych prostokącików z liczbami i nazwiskami. Tablet mówi mi, że to „karty kredytowe” i możemy z ich pomocą uzyskać „gotówkę” albo płacić nimi za towary i usługi. Prymitywne i niewygodne, ale i tak je biorę. Odwracam się od drzwi, wtedy nagle dzwoni mi netlink.
— Eee? — Rozglądam się. Kiedy zerkam na portfele w mojej dłoni, zapala się nad nimi jaskrawoniebieski kursor, a netlink mówi: DWA PUNKTY. — O co kur… — Staję jak wryta.
Tablet wydaje sygnał.
Instrukcja: społeczne punkty są przyznawane i odbierane za zachowania zgodne lub niezgodne z publicznymi normami. To jest pierwszy przykład. Twoja społeczna punktacja może także spadać lub rosnąć w zależności od zbiorczego wyniku całej twojej kohorty. Po zakończeniu symulacji wszyscy badani otrzymają premię pieniężną proporcjonalną do ich punktacji; kohorta z najlepszym wynikiem otrzyma dodatkową premię w wysokości 100% ich wypłat.
— No i dobra. — Biegnę z powrotem, żeby dać Samowi jego portfel.
Kiedy wchodzę do środka, on już schodzi na dół.
— Proszę — mówię, pokazując mu oba portfele — ten jest twój. Możesz je nosić, dopóki nie kupię sobie takiej torby na ramię? Nie mam gdzie włożyć swojego.
— Jasne. — Bierze rzeczy. — Czytałaś instrukcję?
— Zaczęłam… potrzebowałam coś poczytać na sen. No to… a jak się jedzie do miasta?
— Wezwałem taksówkę. Przyjedzie po nas za chwilę.
— Dobra. — Lustruję go od stóp do głów. Włożył z powrotem swój kostium, dalej źle na nim leży. Mimo woli stukam niecierpliwie palcami stóp. — Najpierw ubrania. Dla ciebie i dla mnie. Gdzie pojedziemy? Wiesz, gdzie sprzedają takie rzeczy?
— Jest coś, co nazywa się „dom towarowy”, instrukcja mówiła, żeby od tego zacząć. Może znajdziemy też inne sklepy.
— Hm. — Przychodzi mi coś do głowy. — Głodna jestem. Myślisz, że tam będzie jakiś lokal z jedzeniem?
— Może.
Przed drzwiami pojawia się coś dużego i żółtego.
— To to? — pytam.
— A ja wiem? — Wygląda na zdenerwowanego. — Chodź, zobaczymy.
Ten żółty sprzęt to taksówka, auto, które wynajmuje się na hektosekundy. Z przodu siedzi człowiek-operator, z tyłu jest coś jakby tapicerowana ławeczka do siedzenia. Wchodzimy, Sam nachyla się ku kierowcy.
— Proszę nas zawieźć do najbliższego domu towarowego — mówi.
Operator kiwa głową.
— Do Macy’s. W centrum. To będzie pięć dolarów.
Gdy wyciąga rękę, zauważam, że ma idealnie gładką skórę i brak mu paznokci. To zombiak? — zastanawiam się. Sam wyciąga „kartę kredytową”, operator przeciąga nią między palcami i oddaje. Sam siada wygodniej, maszyna szarpie i jedziemy. Taksówka wydaje rozmaite odgłosy, tak głośne, że boję się, że za chwilę nastąpi awaria — pod spodem coś głośno łomocze, z przodu warczy — ale wyjeżdżamy na drogę i przyśpieszamy ku tunelowi. Chwila ciemności — i jesteśmy gdzie indziej, jedziemy drogą pomiędzy dwoma rzędami budynków o szarych fasadach. Taksówka staje, drzwi obok Sama otwierają się ze szczęknięciem.
— Jesteśmy w centrum — mówi operator. — Proszę wysiadać.
Sam marszczy czoło nad tabletem, potem się prostuje.
— Tędy — mówi, po czym rusza ku jednemu z najbliższych budynków, który ma na dole rząd drzwi.
Idę za nim.
W sklepie od razu się gubię. Wszędzie jest tyle rzeczy, spiętrzonych w stosy, poukładanych w koszach, a między tym wszystkim łazi mnóstwo ludzi. Ci w dziwnych mundurach to obsługa sklepu, jej zadaniem jest pomóc ci znaleźć towar i wziąć od ciebie pieniądze. Nie ma tu asemblerów i katalogów — podejrzewam, że mogą sprzedać tylko to, co widać — dlatego pewnie wszędzie pełno towarów. Pytam kogoś z obsługi, gdzie znajdę ubrania, i słyszę odpowiedź:
— Na trzecim piętrze, proszę pani.
W środkowej części, pod wysokim sufitem, są ruchome schody, ruszam więc na trzeci poziom i się rozglądam.
Ubrania. Masa ubrań. Więcej naraz niż sobie kiedykolwiek wyobrażałam — i wszystkie zrobione z głupiego włókna, bez możliwości wyszukania tego, czego chcesz, i dostosowania do odpowiedniego rozmiaru! Jak oni w ogóle byli w stanie znaleźć to, czego im potrzeba? Pomylony system — ładujesz wszystko do wielkiego budynku i niech kupujący wybierają sobie na chybił trafił. Jest tu jeszcze parę osób, które spacerują i macają towary, lecz kiedy podchodzę do nich, okazują się zombiakami udającymi normalnych ludzi. Nikt inny jeszcze tu nie dotarł. Chyba musieliśmy wcześnie wstać.
Wędruję przez las obwieszonych żakietami stojaków, aż spotykam zombiaka z obsługi.
— Ej — mówię. — Co się dla mnie nadaje?
Wygląda jak ortohumanoidalna kobieta, nosi niebieską spódnicę i żakiet oraz te buty o niewygodnych obcasach. Uśmiecha się do mnie po robociemu.
— A jakich produktów pani potrzebuje?
— Potrzebuję… — Waham się. — Bielizny. — Te rzeczy nie czyszczą się same. — Żeby wystarczyło na tydzień. I trochę par pończoch… — skoro ta na lewej nodze już mi się podarła — i jeszcze komplet identyczny, jak ten, który mam na sobie. I buty… Mogę dostać spodnie?
— Proszę czekać. — Sprzedawca zamiera. — Proszę tędy. — Prowadzi mnie do pulpitu obok wystawy z posągami w powiewnych, długich sukienkach, z drzwi w ścianie wychodzi inny zombiak objuczony paczkami. — Oto pani zamówienie. Spodnie, produkt niedostępny w tym dziale. Proszę podać szablon, a dostarczymy ubranie w odpowiednim rozmiarze.
— O. — Rozglądam się. — Mogę tu coś sobie wybrać?
— Tak.
Przez parę kilosekund spaceruję po sklepie, wypatrując jakichś nadających się ciuchów. Spodni mają tu bardzo mało i wszystkie na oko uszkodzone — zrobione z grubego niebieskiego materiału i porozdzierane na kolanach. W końcu ląduję w innym dziale sklepu, gdzie widzę na stojakach spodnie. Byłyby w sam raz, proste, czarne, bez żadnych dziur.