— Poproszę takie w moim rozmiarze — mówię do najbliższego sprzedawcy, mężczyzny.
— Produkt niedostępny w damskim rozmiarze — mówi.
— Aha. Świetnie. — Drapię się po głowie. — Możecie go przerobić?
— Produkt niedostępny w damskim rozmiarze — powtarza. Netlink mi dzwoni. Nad wieszakiem ze spodniami pojawia się czerwona ikona: NARUSZENIE NORMY SPOŁECZNEJ.
— Hm. — Czyli są ograniczenia, co mi sprzedadzą, a co nie? To się robi irytujące. — Czy możecie dać mi takie w moim rozmiarze? Są dla mężczyzny o dokładnie takim wzroście, jak ja.
— Proszę czekać.
Czekam, niecierpliwiąc się. W końcu z dyskretnych drzwi w ścianie sklepu wyłania się mężczyzna z obsługi z pakunkiem.
— Pani prezent, proszę.
— Aha. — Powstrzymując uśmiech, biorę spodnie, przypominam sobie o tych denerwujących butach i jak… — Proszę mnie zaprowadzić do działu z butami. Chcę buty w moim rozmiarze, dla mężczyzny…
Płacąc „kartą kredytową”, zarabiam następne punkty społeczne: jak dotąd mam ich pięć.
Sama znajduję jakieś pięć kilosekund później w dziale mebli. Oboje jesteśmy potwornie objuczeni torbami, ale on kupuje przenośny pojemnik zwany „walizką” i pakujemy do niego większość zakupów. Ja kupiłam sobie torbę na ramię i parę butów do kostek z miękkimi podeszwami, nie klekocących przy chodzeniu — poprzednie wetknęłam do torby, na wypadek gdyby miały się kiedyś przydać — i chodzi mi się teraz o wiele wygodniej.
— Chodź, rozejrzyjmy się, gdzie by można coś zjeść — proponuje Sam.
— No dobra.
Naprzeciwko Macy’ego, po drugiej stronie ulicy, jest lokal z jedzeniem, prawie jak prawdziwy, z tym, że dania przynosi ludzka (no, zombiacka) obsługa i podobno są przygotowywane przez innych ludzi w kuchni. Na szczęście to tylko symulacja, bo zrobiłoby mi się mocno niedobrze. Przed dalekimi misjami bojowymi uczą, jak syntetyzować jedzenie z odpadków biologicznych albo martwych towarzyszy, ale to zupełnie inna sprawa. To ma być cywilizacja, czy coś w tym rodzaju. Zamawiamy z menu wydrukowanego na arkuszu białej folii, potem siadamy i czekamy na jedzenie.
— Jak tam twoje zakupy? — pytam Sama.
— Nie najgorzej — mówi ostrożnie. — Kupiłem sobie bieliznę. I trochę spodni i koszulek. Tablet mówi, że jest bardzo dużo społecznych konwencji dotyczących ubrań. Jakieś rzeczy można nosić, innych nie można, inne trzeba. Strasznie to zamotane.
— Mów mi jeszcze. — Opowiadam mu o kłopotach z zamówieniem spodni bez dziur.
— Piszą… — Wyciąga tablet. — O, jest. Konwencje społeczne. Nie było to skodyfikowane, ale na początku ciemnych wieków kobietom nie wolno było nosić spodni, a mężczyznom spódnic. — Marszczy czoło. — Mówią także, że te zwyczaje zmieniły się mniej więcej w połowie okresu.
— Będziesz się trzymać instrukcji? — pytam, kiedy podchodzi zombiak i stawia koło naszych nakryć po szklance bladożółtego płynu zwanego piwem.
— Zawsze mogą nas ukarać punktami — mówi, wzruszając ramionami. — Ale chyba masz rację. Nie musimy robić niczego, co nam nie odpowiada.
— Racja. — Zadzieram prawą nogę i kładę stopę na stolę. — Zobacz.
— But. Wysoki.
— Z działu męskiego. Ale dopasowali go dla mnie, kiedy powiedziałam, że to prezent dla mężczyzny, który ma ten sam rozmiar.
— O.
Uświadamiam sobie, że pokazuję nogę z rozdartą pończochą, i chowam ją pod stół.
— Są ograniczenia, choć trochę autonomii mamy. Ale jak już tu jesteśmy, to chyba możemy sobie żyć, jak chcemy, nie?
Przynoszą talerze z jedzeniem — syntetyczne steki, sztuczne warzywa zaprojektowane tak, jakby wyrosły w błotnistym zakątku dzikiej biosfery, oraz miseczki z jaskrawymi przyprawami. Przez chwilę zajmuję się tylko swoim talerzem. Jestem naprawdę głodna, a jedzenie jest smaczne, choć trochę za proste. Przynajmniej nie umrzemy tutaj z głodu. Szybko się nasycam.
— Nie wiem, czy się da — mamrocze Sam z pełnymi ustami. — No wiesz, ta punktacja…
— Niczego nam nie zabrania — przerywam mu, odsuwając od siebie talerz. — Musimy tylko się umówić, że nie zwracamy na nią uwagi, i możemy robić, co chcemy.
— Chyba tak. — Widelcem pakuje do ust kolejny kawałek steku.
— A zresztą, nie mamy pojęcia, co właściwie jest wykroczeniem. No, rozumiesz: co właściwie trzeba zrobić, żeby stracić punkt? Albo zarobić? Tego nam nie powiedzieli, kazali tylko „przestrzegać reguł i zbierać punkty”. — Dźgam widelcem w jego stronę. — W tabletach mamy te wszystkie teksty informacyjne, tyle pierdoł o społeczeństwie zdeterminowanym genetycznie i wszystkich tych durnych zwyczajach, ale nie rozumiem, jak to może na nas wpływać, jeśli sami nie chcemy. Każde społeczeństwo ma trochę elastyczności, a ci goście po prostu wzięli pierwszą z brzegu wąską, normatywną interpretację, jaka wpadła im w ręce. Jak dla mnie, pewnie z lenistwa.
— A co inni sobie pomyślą? — pyta.
— Co sobie pomyślą? — Wytrzeszczam na niego oczy. — Będziemy tu przez sto mega. Naprawdę myślisz, że premia na koniec będzie dla nich ważniejsza niż, powiedzmy, konieczność noszenia przez trzy lata butów z durnymi szpicami, od których bolą nogi?
— Zależy. — Sam odkłada nóż. — Wszystko to zależy od tego, jaki będzie punkt równowagi między wygodą kosztem komfortu innych ludzi a własnym przyszłym bogactwem. — Zastanawia się nad czymś. — Ten protokół jest… interesujący.
— No dobra. — Wstaję. — To go przetestujemy. — Strząsam żakiet, kładę go na oparciu krzesła.
Paru jedzących zombiaków się ogląda.
— Ej, patrzcie! — krzyczę. Rozpinam zamek sukienki, zsuwam ją do kostek.
Sam jest zszokowany. Obserwując jego twarz, sięgam za siebie i odpinam biustonosz, zrzucam go, po czym wchodzę na krzesło i ściągam pończochy i stringi.
— Patrzcie na mnie!
Sam unosi na mnie wzrok, a gdy widzę jego minę, twarz zaczyna mi płonąć…
Wtem w moim polu widzenia rozlewa się czerwony błysk, netlink piszczy głośno jak alarm dekompresyjny, którego uczymy się bać, zanim jeszcze umiemy chodzić. MINUS DZIESIĘĆ PUNKTÓW ZA PUBLICZNE OBNAŻENIE — mówi.
Gdy rozjaśnia mi się przed oczyma, widzę, jak kelnerzy i szef sali lecą ku mnie z ręcznikami i fartuchami, żeby tylko coś zrobić, cokolwiek, żeby zakryć ten straszny widok. Sam ciągle patrzy na mnie z dołu — teraz nie tylko ja się rumienię. Schodzę z krzesła, trzech czy czterech zombiaków-mężczyzn, wszyscy więksi ode mnie, zbiera się wokół, łapie mnie za ramiona i niesie gdzieś na zaplecze. Powstrzymuję odruchowy wrzask: „Nie mogę się ruszyć!”. Oni jednak niosą mnie prosto do damskiej toalety, po czym tylko wpychają za drzwi i zostawiają. Chwilę później, gdy jeszcze łapię oddech, drzwi otwierają się ponownie i ktoś ciska mi pozbierane ciuchy.
„Minus dziesięć punktów za naruszenie porządku publicznego”, intonuje mój netlink. Wezwano policję. Funkcja pomocy radzi naprawić wykroczenie w ubiorze i wyjść.
Cholera, cholera… Przez chwilę mozolę się z sukienką, wciągając ją przez głowę, a potem wciskam ramiona w żakiet. Bielizna może poczekać — nie wiem, co to ta „policja”, ale nie brzmi to dobrze. Otwieram drzwi i wyglądam zza rogu — nie ma nikogo, tylko krótki korytarz z drzwiami prowadzącymi do restauracji i drugimi z napisem WYJŚCIE EWAKUACYJNE. Otwieram je i ląduję w wąskim zaułku pełnym pojemników na kółkach. Śmierdzą rozkładającym się jedzeniem. Trochę się trzęsąc, idę uliczką do końca, potem skręcam w lewo i znów w lewo.