Na ulicy wpadam prosto na Sama.
— Teraz będziesz poważnie traktować protokół? — syczy mi do ucha. — Mało mnie nie aresztowali!
— Aresztowali? Co to znaczy?
— Policja — dyszy ciężko. — Mogą cię zabrać i zamknąć. To się nazywa „areszt”. — Ciągle ma czerwoną twarz i jest wyraźnie zdenerwowany. — Mogli ci coś zrobić.
Wzdrygam się.
— Jedźmy do domu — mówię.
— Zawołam taksówkę — burczy. — Na jeden dzień już dosyć narozrabiałaś.
Sam kupił sobie przedmiot zwany „telefonem komórkowym” — to kieszonkowy zamiennik wielkiego terminalu sieciowego, podłączonego kablem do ściany. Trzyma go w kieszeni. Mówi coś do niego i za parę hekto podjeżdża taksówka. Idziemy do domu, Sam wpada do salonu, zostawiając walizkę w przedpokoju, i włącza telewizor. Przez chwilę chodzę na palcach, w końcu zaglądam — ma lekko zdziwioną minę, ale jest pochłonięty oglądaniem meczu futbolowego.
Spędzam trochę czasu w sypialni, czytając swój tablet. Pełno w nim rad na temat życia w ciemnych wiekach, ale kompletnie nie mają sensu — po odarciu ze społecznego kontekstu i historii, która tłumaczy, jak wykształcił się dany zwyczaj, większość tego, co robili, wydaje się nieuzasadniona i głupia. Ciągle męczy mnie, że eksperyment w restauracji ugodził we mnie rykoszetem (jak to możliwe, żeby w kontekście racjonalnego społeczeństwa nienoszenie ubrania było aż tak niebezpieczne?), po chwili jednak uświadamiam sobie, że rano, kiedy chodziłam nago po domu, nie dostałam kopa. Zdejmuję więc ciężkie buty, potem sukienkę, która już trochę zalatuje. Schodzę na dół, zabieram zakupy i zanoszę je do pokoju. Układam je w szafie. Jest w niej miejsce na dziesięć razy tyle rzeczy. Zdumiewające. Nie mam ochoty przymierzać teraz nowych kostiumów. Czuję się parszywie. Sam ostentacyjnie nie zwraca na mnie uwagi (to pewnie reakcja obronna), żyjemy w zwariowanym, bezsensownym eksperymencie i dopiero pojutrze dowiem się, czy pozostali też widzą ten absurd.
Właśnie czytam w tablecie wyjaśnienie, jak w ciemnych wiekach działały zajęcia — to znaczy, przepraszam, „praca”, głowiąc się nad tym trochę, kiedy na niskim stoliku koło łóżka zaczyna coś dzwonić. Zerkam tam i widzę, że tablet błyska: ODBIERZ TELEFON.
O, nie wiedziałam, że mam coś takiego. Szperam wokół przez chwilę, po czym znajduję spore ustrojstwo na sznurze, które trzeba trzymać przy twarzy.
— Tak? — odzywam się.
— R… Reeve! To ty?
— Cass? Kay? — pytam, z początku myląc imiona.
— Reeve! Musisz pomóc mi stąd uciec! Jemu odbiło. Jeśli tu zostanę, na pewno znowu mnie uderzy. Muszę się wynieść.
Słyszałam już wcześniej panikę w głosie i to jest to. Cass (Kay? — upiera się jakiś zakątek umysłu) jest zdesperowana. Ale czemu?
— Gdzie jesteś? — pytam. — Co się dzieje? Uspokój się i wszystko mi powiedz.
— Muszę stąd uciec — powtarza z naciskiem, łamiącym się głosem. — On zwariował! Przeczytał wszystkie podręczniki, uparł się, że chce dostać tę premię na koniec i jeśli będzie musiał, to zmusi mnie do robienia wszystkiego tak, jak w instrukcji. Dziś rano poszedł sobie, zamknął mnie i zabrał mi portfel — i ciągle go ma — a kiedy wrócił, zagroził, że mnie pobije, jeśli nie zrobię mu jedzenia. Twierdzi, że maksa można wyrobić tylko jeśli kobieta będzie się słuchać mężczyzny, a jak nie będę robić, co każe instrukcja, to mnie pobije… Cholera, idzie tu.
Klik.
Stoję ze słuchawką w ręce, w przerażeniu gapiąc się na ścianę nad łóżkiem. Rzucam ją i biegnę na dół do salonu.
— Sam! Musimy coś zrobić!
Unosi głowę znad tabletu.
— Co zrobić?
— K… Cass! Dopiero co dzwoniła. Trzeba jej pomóc. Jej mąż zwariował. Zabrał jej portfel, zamknął w domu i grozi, że ją pobije, jeśli nie będzie go słuchać. Trzeba coś zrobić! Nie ma szans się obronić…
Sam odkłada tablet.
— Jesteś pewna? — pyta spokojnie.
— Tak! Tak mi powiedziała! — Nosi mnie z wściekłości. (Jeśli kiedyś dorwę tego błazna, który zabrał mi całą siłę górnych kończyn, to przysięgam, że przeszczepię jego głowę leniwcowi i każę biec na wytrzymałość). — Musimy coś zrobić!
— Co na przykład? — pyta.
Tracę pewność siebie.
— No, nie wiem. Chce uciec. Ale…
— Patrzyłaś na grupową punktację?
— No… nie. A co to ma…?
— To popatrz — mówi.
— No dobra. Ile punktów ma nasza kohorta? — pytam netlinka. Wynik mnie deprymuje. — E, no, całkiem nieźle! Nawet po…
— No właśnie, jeśli spojrzysz na podsumy, widać, że dostajemy masę punktów za tworzenie „stabilnych normatywnych związków”. — Drga mu policzek. — Jak Cass i ten, jak mu tam, Mick.
— Ale jeśli coś jej robi…
— A robi? No dobra, skoro tak mówi. Ale co możemy zrobić? Jeśli ich rozdzielimy, zabierzemy każdemu po sto punktów. Pstryk i nie ma. Reeve, widziałaś dziennik zdarzeń? Wykroczenia są widoczne publicznie. Wszyscy zauważyli twój drobny… eksperyment… przy obiedzie. Każdy to widzi na czerwono w swoim dzienniku. Narobiłaś niezłego zamieszania. Jeśli zniszczysz kohorcie jeden „stabilny związek”, niektórzy — nie ja, tylko ci, co mają obsesję na punkcie końcowej premii — znienawidzą cię. A jak sama zauważyłaś, mamy tu tkwić jeszcze przez sto mega.
— Cholera! Cholera! — Wytrzeszczam na niego oczy. — A ty?
Unosi na mnie wzrok z narożnika kanapy, twarz ma beznamiętną.
— Co ja?
— Też mnie znienawidzisz? — pytam cicho.
Zastanawia się przez chwilę.
— Nie. Nie. Nie wydaje mi się. — Milczy przez chwilę. — Ale wolałbym, żebyś była trochę bardziej dyskretna. Działać po cichu, najpierw pomyśleć, przynajmniej z pozoru robić wrażenie, że chcesz się dostosować.
— No jasne. To co mam pomyśleć? W kwestii Cass. Skoro ten skurwiel wykorzystuje swoją większą siłę fizyczną…
— Reeve. — Znów się waha. — W zasadzie się zgadzam. Ale najpierw musimy wiedzieć, co należy zrobić. Może go zostawić sama, bez naszej pomocy? Jeśli tak, powinna to zrobić — to jej wybór. Jeśli nie, co na to poradzimy? Pierwsze błędy mszczą się na nas jeszcze długo. Jeśli Cass nie jest w bezpośrednim niebezpieczeństwie, najlepiej będzie namówić całą kohortę, żeby zadziałała, nie robić nic samemu.
— Ale w tej chwili musimy go powstrzymać, żeby nic jej nie zrobił. Nie?
Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Czuję się bezradna i nienawidzę tego. Powinnam móc pojechać do domu tego męta, wykopać drzwi, żeby jego flaki poczuły smak zimnej stali. Albo, jeśli nie, zaplanować cwany, dwuetapowy zamach: wywieźć ofiarę w bezpieczne miejsce, a jemu założyć pułapki w łazience i nasypać do łóżka proszku na swędzenie. Tymczasem tylko puszczam parę w gwizdek, histeryzuję i wyżywam się na Samie. Brak mi mojej normalnej sieci zasobów i umiejętności, pozwalam, aby środowisko narzucało mi reakcje. A środowisko jest zaprojektowane tak, by wpajać nam te dziwaczne, zdeterminowane płciowo role, więc ja… Kręcę głową.
— Nie chcemy, żeby komuś jeszcze przyszło do głowy, że bicie i zamykanie członków kohorty to świetny sposób na nabijanie punktów — mówi z namysłem Sam. — Masz jakiś pomysł, jak to zrobić?
Zastanawiam się przez moment.
— Zadzwoń do niego — rzucam, zanim jeszcze pomysł w pełni się ukształtuje. — Zadzwoń do niego i… o właśnie. — Zerkam na ogród. — Powiedz mu, że widzimy się z nim, i Cass, w kościele, pojutrze. Nie ma potrzeby krzyczeć. Piszą, że mamy się elegancko ubrać i ładnie wyglądać. Taki zwyczaj. Powiedz mu, że stracimy punkty, jeśli Cass będzie źle wyglądać. Wszyscy, grupowo. — Odwracam się do Sama. — Myślisz, że to dotrze do niego?