— Chyba że jest bardzo głupi. — Kiwa głową, wstaje. — Już dzwonię. — Waha się. — Reeve?
— Tak?
— Ty chyba nie… niepokoisz mnie, kiedy tak się uśmiechasz.
— Przepraszam… Sam?
— Tak?
Chwilę milczę, próbując ustalić, jak dużo mogę mu bezpiecznie powiedzieć. Potem jednak wzruszam w myślach ramionami i po prostu mówię wszystko. Nie wydaje mi się, żeby Sam był tym zimnokrwistym mordercą opłacanym przez wrogów mojego poprzedniego ja.
— Ja znałam Cass. Poza eksperymentem, zanim się, tego, zgłosiłyśmy. Jeśli ten zasrany szmaciarz coś jej zrobi, ja — no, w tym ciele nie będę w stanie wbić mu zębów tak głęboko, żeby musiał żreć dupą, ale wymyślę coś innego. Coś w tym stylu. I wiesz co, Sam?
— No?
— Jeśli chodzi o zrobienie komuś kuku, potrafię być bardzo kreatywna.
5. Kościół
Sam podnosi słuchawkę telefonu w hallu i prosi Odźwiernego, żeby połączył go z domem Micka. Ja czaję się u szczytu schodów i podsłuchuję. Brzmi, jakby starał się nie stracić panowania nad sobą. Po paru hekto odkłada z trzaskiem słuchawkę i człapie z powrotem do salonu. Przez resztę wieczoru staram się go unikać, pogrążając się w czarnej depresji rozmyślaniami, czy aby, wciągając w to Sama, nie pogorszyłam sytuacji Cass.
Punkty. Odpowiedzialność zbiorowa. Stabilne pary. Presja grupy. Aż kręci się w głowie. Co prawda, jestem przyzwyczajona do tego, że życie codzienne ma jakieś reguły — przynajmniej w czasie pokoju — ale wydaje się wręcz nieprzyzwoite to, że są one aż tak dosłowne. Społeczeństwa buduje się na cichym zrozumieniu, szturchnięciu łokciem, puszczeniu oka oraz — bardzo sporadycznie — sprawdzeniu w bazie prawnej. Przyzwyczaiłam się rozpracowywać na bieżąco, jak co działa, więc to przeżycie, czołowe zderzenie z kompletnie uformowanym zestawem reguł, jest dla mnie wielkim szokiem.
Gdybam sobie, że radziłabym sobie z tym lepiej, gdyby nie uwięzili mnie w ewidentnie nienadającym się dla mnie ciele. Normalnie nie uświadamiam sobie własnego wzrostu ani siły, nie interesowałam się też mezomorficznymi modyfikacjami — ale też nigdy świadomie nie uczyniłabym się małą i kruchą. To ciało jest też na pograniczu niedożywienia. Patrząc w lustro w łazience, pod podskórną warstwą tłuszczu niemal widzę żebra. Nie przywykłam czuć się taką chudziną, niech no tylko dopadnę tego, kto mi to zrobił… Ha, tylko że przecież nie będę w stanie nic mu zrobić, prawda? — Co za dupki — mruczę ponuro, potem ruszam do kuchni sprawdzić, czy ma w ofercie coś wysokobiałkowego.
Później zwiedzam piwnicę. Stoi tam trochę maszyn, tablet mówi, że służą do konserwacji domu. Głowię się nad maszyną do czyszczenia ubrań. Ma w sobie coś prymitywnego i mechanicznego, sztywny, dany raz na zawsze kształt. W niczym nie przypomina prawdziwej maszyny, ciepłej, zmiennej, dopasowującej się do twoich potrzeb. Nawet nie reaguje, kiedy mówię, żeby mi wyczyściła ubranie — jest naprawdę głupia.
W głębi piwnicy znajduję coś jeszcze — ławkę z przymocowanymi dźwigniami, do budowania pracochłonną metodą masy mięśniowej górnych kończyn. Jestem trochę sceptyczna, tablet mówi jednak, że ci ludzie musieli rozwijać mięśnie przez regularne podnoszenie ciężarów i inne ćwiczenia. Znajduję instrukcję do tej maszyny i po jakiejś kilosekundzie udaje mi się zmienić własne ciało w rozdygotaną, zalaną potem galaretę. Istna psychologiczna tortura, lekcja wbijająca do głowy, jak jestem słaba.
Człapię na górę, biorę prysznic i zapadam w niespokojną drzemkę, nękana snami, w których się topię, wizjami Kay wyciągającej do mnie wszystkie swoje ręce, błagającej o coś niezrozumiałego. Nie wspominając już o echach czegoś strasznego, imigrantach cisnących się i popychających pod lufą broni, krzyczących, proszących, by przepuścić ich przez bramę Piekieł. Budzę się raptownie i przez pół godziny leżę, drżąc, w ciemności. Co się ze mną dzieje?
Jestem więźniem innego świata. To prawda, co mówią: przeszłość to inny ustrój, ale przeważnie mają na myśli chyba coś innego.
Kiedy rano stoję w kuchni i próbuję rozszyfrować instrukcję obsługi ekspresu do kawy, dzwoni telefon. Terminal jest w hallu, więc idę tam i odbieram, zastanawiając się, co się stało.
— Połączenie do Sama — brzęczy płaski głos. — Połączenie do Sama.
Przez chwilę gapię się na słuchawkę, potem zerkam w górę schodów.
— To do ciebie! — krzyczę.
— Idę. — Sam zbiega po dwa stopnie.
Podaję mu słuchawkę.
— Tak? — przez moment słucha. — Co… nie rozumiem. Może pan powtórzyć? Aaa. Tak, tak, mogę.
Niesamowite jest słuchanie rozmowy prowadzonej przez taki stary telefon. Działają w osobliwej przestrzeni, pozbawionym prywatności królestwie łączności półdupleks.
Sam słucha dalej instrukcji, najpierw nimi zdziwiony, potem zirytowany. W końcu odkłada słuchawkę.
— No! — mówi z naciskiem.
— Próbuję zrobić kawę — mówię. — Chodź tu i mi opowiedz.
— Oni przysyłają po mnie taksówkę. Mam „pół godziny” — to jakieś dwa kilo, nie? — żeby się przygotować.
— Co za „oni”? — pytam. Żołądek kurczy mi się z niepokoju.
— Przydzielono mi tymczasową pracę — odpowiada. — Wysyłają mnie na szkolenie przygotowawcze. Mam się dowiedzieć, jak działa tutaj system pracy. Później może przydzielą mnie do czegoś innego.
— Hm. — Odwracam się do ekspresu, żeby nie widział, jak marszczę brwi. Skoro to jest zbiornik na wodorotlenek, to pewnie jest dysza Venturiego… rozłożone metalowe elementy są dla mnie równie niezrozumiałe jak przed rozebraniem. — A co ja mam robić? Mnie też przydzielą jakąś pracę?
— Chyba nie. — Waha się. — Możesz poprosić o pracę, ale nikt tego od ciebie nie oczekuje. A ta moja… instrukcja mówi, że to taki wstęp. — Nie wygląda na zbyt zadowolonego. — Płacą nam zbiorowo — dodaje po paru sekundach.
— Co takiego? Tobie każą pracować, a ja dostaję połowę?
— Tak.
Kręcę głową, po czym składam machinę z powrotem. Po jakimś czasie osiągam tyle, że zaczyna pojękiwać, gulgotać i pluć brązowym płynem. Wytrzeszczam oczy. Chyba powinna najpierw zrobić filiżankę? O ja głupia, przecież tu nie ma asemblerów! Pośpiesznie plądruję szafki, w końcu znajduję parę filiżanek i podtykam jedną pod dyszę.
— Głupio, głupio — mruczę, sama nie wiedząc, czy opisuję siebie, czy dawno umarłych projektantów maszyny.
Niebawem pojawia się taksówka i Sam odjeżdża na swoje szkolenie przygotowawcze. Łażę trochę po domu i próbuję ustalić, co w nim jest i do czego służy. Pralka, okazuje się, ma fizyczne przełączniki, które trzeba ustawić, żeby zadziałała. Jest na wodę, a do ubrań trzeba dodać tak zwany „proszek” — zamiast porządnie zaprojektować materiał. Czytam o tkaninach w podręczniku Zaprojektowane, by mieszkać i robi mi się niewyraźnie — postanawiam nosić tylko sztuczne. Pomysł noszenia ubrań zrobionych z martwych zwierząt jest niewymownie obrzydliwy. A to coś, co nazywa się „jedwab”, to po prostu rzygi gąsienic. Skóra cierpnie na samą myśl.
Po paru godzinach zaczyna mi się nudzić. Dom jest kompletnie niekomunikatywny (w prawdziwym ustroju nazwałabym go autystycznym), a zasoby rozrywkowe są, oględnie mówiąc, prymitywne. Próbuję telefonować, myśląc, że zadzwonię do Cass i zobaczę, jak się czuje — bo domyślam się, że Mick też pojechał na szkolenie przed pracą — ale telefon tylko wydaje to kretyńskie popiskiwanie przez minutę czy dwie (próbuję przyzwyczaić się do tych dziwnych starożytnych miar czasu). Może śpi, może poszła na zakupy? A może nie żyje? Przez chwilę chaotycznie śnię na jawie: po telefonie Sama Mick walnął ją w głowę drążkiem od maszyny do ćwiczeń i pokroił na kawałki w piwnicy. Albo udusił ją we śnie…