Czemu ciągle chodzą za mną te okropne fantazje? Coś jest ze mną poważnie nie tak. W dużej mierze to dlatego, że czuję się uwięziona. Odizolowana, zamknięta w podmiejskim domu, podczas gdy mój mąż wychodzi sobie do przydzielonej pracy. Wszystko nie tak: naprawdę chodzi o to, że szuka mnie zamachowiec albo zamachowcy, dlatego że… że co? Coś, co wydarzyło się przed operacją pamięci — a ja tu tkwię w izolacji i miotam się we własnej niewiedzy.
Muszę się stąd wydostać.
Dziesięć minut później już stoję przed werandą, ubrana w niezgodne z kodeksem ubraniowym buciory i spodnie. Na ramieniu mam torbę zawierającą portfel i znaleziony w kuchni bardzo ostry nóż. Śmiechu warta broń, zważywszy stan moich mięśni rąk (które bolą, jakbym je tłukła młotkiem), ale na razie nie mam pod ręką nic lepszego. Przy odrobinie szczęścia prześladowcy są w tej samej sytuacji i będę mieć czas, by się przygotować, zanim będą gotowi na swój ruch.
Numer jeden na liście dobrze przygotowanego zbiega: poznaj drogi ucieczki.
Nie wzywam taksówki. Idę natomiast na pobocze drogi i się rozglądam. Okolica jest spokojna, choć trochę dziwna. Po obu stronach rosną olbrzymie liściaste drzewa, a zaraz za granicą ogrodu przylegającego do naszego domu roślinność robi się dzika i niekontrolowana. Niewidoczne bezkręgowce poskrzypują i skrobią jak psujący się mechanizm. Próbuję przypomnieć sobie, w którym kierunku wiozła nas taksówka. Tam. Skręcam w lewo i idę poboczem, gotowa uskoczyć, jeśli nagle pojawi się auto.
Wzdłuż drogi stoją inne domy. Są mniej więcej tej samej wielkości co mój, zbitki prostokątnych pudełek z otworami przesłoniętymi szkłem w ramach i dziwnie poprzekrzywianymi górnymi powierzchniami. Pomalowano je na różne kolory, ale i tak wyglądają na wyblakłe i ponure, jak pancerze zrzucone przez ogromne ziemne stawonogi. W żadnym nie widać śladu życia, domyślam się zatem, że to tylko dekoracja. Nie mam pojęcia, gdzie mieszka Cass. Szkoda. Mogłabym pójść ją odwiedzić. Nie wiem nic — równie dobrze mogłaby siedzieć w sąsiednim domku. Niestety, usługa katalogowa to tylko jedna z dostępnych w netlinku usług, których tu brakuje, a Sam miał rację w jednej kwestii — starożytni byli potwornie terytorialni. Jeśli potrafią wołać stróżów porządku i zatrzymywać ludzi tylko za to, że są źle ubrani w miejscu publicznym, co by zrobili, gdybym weszła do czyjegoś domu?
Po kilkuset metrach dochodzę do wzniesienia terenu. Droga biegnie dalej poziomo, wchodząc w stromy wykop, a w końcu nurkując w ciemny tunel w zboczu góry. Zerkając w bok, widzę, że w kwestii drzew coś się trochę nie zgadza. Mam was, myślę. To jest krawędź modułu habitatu. Ledwo mogę sobie wyobrazić, co mam pod stopami — skomplikowaną maszynerię zamkniętą w skorupie z konstrukcyjnego diamentu, kilometrowy walec wirujący w pustce, orbitujący w lodowatym mroku. Pusto przez kolejne parędziesiąt milionów kilometrów, potem gwiazda-brązowy karzeł, niewiele większa od gazowego olbrzyma, potem kolejne dziesiątki bilionów kilometrów do najbliższego układu gwiezdnego. Skala to pierwszy wróg.
Wchodzę do tunelu i widzę przed sobą zakręt, za którym robi się bardzo ciemno. To niepokojące — nie zauważyłam tego, siedząc z tyłu w taksówce, choć skupiałam uwagę na każdym osobliwym widoku. Zatem, jeśli tam jest bramka T… no cóż, jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Ruszam, sunąc prawą dłonią po zakrzywiającej się w mrok ścianie tunelu. Idę powoli, a po jakichś pięćdziesięciu metrach zaczyna odchylać się w drugą stronę. Mijam kolejny zakręt, widząc już światełko na końcu, i już idę drogą, gdzie budynki po obu stronach różnią się od tamtych kształtem i wielkością. Mam przed sobą tablicę z napisem: WITAMY WE WSI. („Wieś” to mała miejscowość; „centrum” to rejon wsi ze sklepami — przynajmniej tak sobie wyobrażam, że to działa).
Przeczytałam masę rzeczy, jak przykładna obywatelka i jest parę sklepów, do których muszę pójść, na początek sklep z narzędziami. Bo kwestia jest taka: ci ludzie nie mogli sobie po prostu zażyczyć jakiegoś potrzebnego wzoru z asemblera, musieli sami wytwarzać przedmioty z prostych składników. A to oznacza „narzędzia”, przy czym porządny zestaw narzędzi jest zaskakująco łatwo przerobić na niezły arsenał. Dopóki nie zdradzę się ze swoją tożsamością, prawdopodobnie jestem tu bezpieczna, ale „prawdopodobnie” to za mało, kiedy alternatywą jest śmierć — zresztą, już i tak nie śpię w nocy, bo się jej boję.
W sklepie z narzędziami spędzam około pół godziny, stwierdzając, że zombie-sprzedawcy nie są zaprogramowani do tego, by uniemożliwić kobietom zakup siekier, łomów, zwojów stalowego drutu, spawarek łukowych, urządzeń do obróbki substraktywnej czy wszelkich innych narzędzi w zasięgu wzroku. Zestaw, który kupuję, kosztuje sporo, jest wielki i bardzo ciężki, mówią jednak, że przywiozą to wszystko i zamontują w naszym „garażu” — dostępnym z zewnątrz pomocniczym budynku, którego jeszcze nie zwiedziłam. Dziękuję im i dopisuję do zamówienia parę kawałków surowego metalu oraz parę odcinków stali sprężynowej.
Kiedy wychodzę ze sklepu z zamówionym do domu podstawowym wyposażeniem warsztatu oraz siekierą ukrytą w olstrze pod płaszczem, najbliższa przyszłość rysuje mi się znacznie bardziej optymistycznie. Jest pogodny, ciepły poranek: z drzew liściastych pomiędzy budynkami dobiegają terytorialne okrzyki małych, pierzastych dinozaurków, ja zaś po raz pierwszy, odkąd tu trafiłam, czuję się panią własnego losu.
I dokładnie wtedy wpadam na Jen i Angel, idące pod rękę chodnikiem w stronę rustykalnego budyneczku z szyldem nad drzwiami, mówiącym: KAWIARNIA RETRO.
— O, cześć! — sapie Jen, rozkładając szeroko ręce, żeby mnie objąć, natomiast Angel z wątłym uśmiechem trzyma się z tyłu.
Sztywno wchodzę w jej objęcia, licząc, że nie wyczuje siekiery, ale niestety.
— Co ty masz na sobie? I co masz pod płaszczem? — pyta.
— Dopiero co byłam w sklepie z narzędziami — wyjaśniam, zmuszając się do uprzejmego uśmiechu. — Kupowałam dla Sama różne narzędzia do tego… do ogrodu i nie zmieściły mi się do torebki, więc mam je w takim futerale na pasku, który też miałam mu kupić. — Im więcej ćwiczę, tym łatwiej przychodzą mi kłamstwa. — A co tam u was?
— U nas super! — mówi ekspansywnie Jen, puszczając mnie.
— Miałyśmy wpaść tu na kawę — dodaje Angel. — Pójdziesz z nami?
— Jasne — mówię.
Nie ma kulturalnego sposobu, żeby im odmówić. Poza tym od stu kilosekund nie miałam kontaktu z żadnym człowiekiem oprócz Sama, więc chętnie się dowiem, co tam sobie myślą. Dlatego idę za nimi do „Kawiarni retro”, gdzie siadamy w loży wyłożonej błyszczącym czerwonym winylem, za stołem ze śnieżnobiałego polimeru, a kelnerzy pytają, czego sobie życzymy.
— I jak ci idzie adaptacja? — pyta Angel. — Słyszałyśmy, że wczoraj miałaś jakieś kłopoty.
— No właśnie, skarbie. — Jen uśmiecha się, kiwając głową. Jest ubrana w jaskrawożółtą sukienkę, na głowie ma kapelusz, nieco przypominający balistyczny wahadłowiec. Na twarz nałożyła jakąś farbę w proszku, wzmacniającą kolor ust (czerwony) i rzęs (czarny), a na skórze ma coś, przez co pachnie jak eksplozja w kwietnym ogrodzie. — Chyba nie wejdzie ci to w nawyk?