Выбрать главу

— Na pewno nie — drwi z niej Angel. — To się zdarza na początku. Każdemu pewnie przytrafi się parę razy, prawda? — Zerka w bok na kelnera. — Mrożoną latte z podwójną czekoladą, z ekologicznych ziaren, bita śmietana, bez cukru — rzuca.

— Dla mnie to samo — udaje mi się powiedzieć, zanim Jen zaczyna rozwodzić się nad wszystkimi pozycjami cennika nad ladą, zmieniając każde zdanie ze trzy razy, zanim dotrze do kropki. Ja tymczasem przypatruję się Angel. Ma na sobie żakiet ze spódnicą. Mówią na to „garnitur”, choć jest inny niż te przeznaczone dla mężczyzn — jest ciemniejszy i poważniejszy niż strój Jen, ale dobrała sobie do niego błyszczące kawałki metalu przyczepione do małżowin uszu. Domyślam się, że to ma być biżuteria, choć wygląda dość boleśnie. — A co to jest to w uszach? — pytam.

— To się nazywa „kolczyki” — wyjaśnia Angel. — Tam dalej jest salon, gdzie przekłuwają uszy, potem można w nich wieszać różne ozdoby. Jak tylko dziurki się zagoją — dodaje, krzywiąc się lekko. — Na razie trochę bolą.

— Zaraz, to one nie są przyklejone ani zainstalowane jak trzeba? To się przebija przez ucho, nie przebudowuje ucha naokoło? I to jest z metalu?

— Tak — odpowiada, rzucając mi dziwne spojrzenie.

Nie wiem, jak na to zareagować, ale na szczęście nie muszę, bo Jen kończy zamawiać swoją kawę po amerykańsku i z powrotem skupia się na nas.

— Tak się cieszę, skarbie, że cię spotkałyśmy! — Nachyla się do mnie konfidencjonalnie. — Zrobiłam rozeznanie i nie jesteśmy tu jedyną kohortą — jest sześć, wszystkie spotykają się jutro w kościele i nie możemy sobie pozwolić, żeby ktoś zawalał sprawę.

— Że co? — pytam, zbita z tropu.

— No rozumiesz, musimy zachowywać pozory — dodaje Angel, znów z tym porozumiewawczym spojrzeniem, którego nie potrafię rozszyfrować.

— Nie rozumiem.

Między brwiami Jen pojawia się delikatna zmarszczka.

— Nie chodzi tylko o wczoraj — podkreśla. — Każdemu wolno popełniać drobne błędy. Chodzi o to, że punkty nie tylko uśredniają się w ramach kohorty. Przedstawiciele każdej kohorty w parafii będą mówić o tym, co osiągnęli w ostatnim tygodniu, a inne kohorty ocenią ich zachowanie i zagłosują czy dodać im punkty, czy odebrać.

— Taki iterowany dylemat więźnia z odpowiedzialnością zbiorową — wtrąca Angel, a zombiak z obsługi przekręca gałkę na wypolerowanym metalowym zbiorniku za barem, powodując hałas jak przy dekompresji. — Bardzo elegancka konstrukcja eksperymentu, moim zdaniem.

— Taki… — Jasna cholera. Kiwam ostrożnie głową, nie wiedząc, ile mogę wyjawić. — Teraz chyba rozumiem.

— Tak. — Angel kiwa głową. — Trzeba będzie bronić twojego wczorajszego zachowania, a inne grupy mogą nam dodawać albo zabierać punkty, zależnie od tego, na co według nich zasłużyliśmy i czy myślą, że się zemścimy, kiedy przyjdzie ich kolej.

— Naprawdę cwane!

— Tak.

Jen się uśmiecha.

— I dlatego, skarbie, nie będziesz psuć nam opinii: ubierzesz się zgodnie z regułami i wyrazisz skruchę za ten wczorajszy incydent, cokolwiek to było — nie, nawet nie chcę znać żadnych obrzydliwych szczegółów — a my ze swojej strony poprzemy cię i spróbujemy pogrzebać całą kwestię pod kupą grzechów innych kohort. Prawda? — Zerka na Angel. — Jesteśmy nowi, więc na pewno się do nas przyczepią. Już i tak będzie ciężko, przez Cass.

— A co jest z Cass? — pytam.

— Nie przystosowuje się — mówi Jen.

Angel chce coś powiedzieć, ale Jen ucisza ją lekceważącym machnięciem ręki.

— Pewnie miałyście od niej jakieś głupawe telefony. Zignorujcie je. Chce tylko zwrócić na siebie uwagę. Niedługo jej przejdzie.

— Mówiła, że Mick grozi jej pobiciem — mówię.

W tym momencie zombiak przynosi pierwszą kawę.

— No i co z tego? — Jen też wbija we mnie wzrok, w głębi jej oczu widzę bryłę zimnej stali. — Co nas to obchodzi? To są prywatne sprawy między mężem i żoną, jeśli tylko nie grożą nam stratą punktów albo wpakowaniem w kłopoty całej kohorty. Nie licząc, oczywiście, tej drugiej sprawy.

— Jakiej drugiej…

— Dostaje się punkty za rżnięcie — wtrąca beznamiętnym tonem Angel. Znów rzuca mi to dziwne spojrzenie. — Myślałam, że już do tego doszłaś.

— Za seks? — Chyba wyglądam na oburzoną, zszokowaną albo coś takiego, bo twarz Jen rozluźnia się w maskę rozbawienia.

— Tylko z własnym mężem, skarbie. — Popija kawę i patrzy na mnie taksująco. — No właśnie, to jeszcze jedna rzecz, którą zauważyłyśmy. Nie chcemy cię poganiać, broń Boże, ale…

— Gówno was obchodzi, z kim się pieprzę — mówię. Podają moją kawę, ale już nie mam na nią ochoty. W ustach mam suchy, gryzący posmak, jakbym przeżuła kilo surowej kokainy. — Wystroję się do kościoła, powiem, że będę grzeczna i zrobię wszystko, co mam publicznie zrobić. Postaram się nie kosztować was więcej punktów. Ale. — Stukam w stół obraźliwie blisko filiżanki Jen. — Nie będziecie mi mówić, nigdy więcej, z kim mam się zadawać ani co mam z nim robić. Ani z kim mam uprawiać seks. — Cisza wypączkowuje sople lodu. Biorę nierozsądnie duży łyk kawy i parzę sobie podniebienie. — Czy wyrażam się jasno?

— Całkiem jasno, skarbie. — Oczy Jen lśnią jak odłamki zamrożonej złośliwości.

Zmuszam się do uśmiechu.

— A teraz, może znajdziemy sobie jakiś kulturalny temat do rozmowy przy kawie i ciastkach?

— To chyba dobry pomysł — mówi Angel. Wygląda na lekko zbulwersowaną. — Może po obiedzie kupimy ci coś odpowiedniego do kościoła? — pyta mnie. — Na wszelki wypadek. A poza tym, ciekawe, czy używałaś już pralki? Ma parę ciekawych opcji… — I już rozwodzi się nad technikami zarabiania punktów w świecie kobiet, wygenerowanym przez teorię gier i inwigilowanym przez grupową punktację.

* * *

Pod koniec obiadu wydaje mi się, że je rozpracowałam. Angel chce dobrze, tylko jest aż nazbyt asekurancko ostrożna. Boi się wyjść przed szereg, nie chce tracić punktów i przejmuje się tym, co myślą o niej ludzie. Takie połączenie czyni z niej łatwy łup dla Jen, z zewnątrz hałaśliwej i agresywnie ekstrawertycznej, ale pod tą przykrywką chowającej brak pewności siebie i potrzebę aprobaty — to sprawia, że zastrasza ludzi, aż jej tę aprobatę dadzą. Od czasu operacji nie spotkałem kogoś tak bezwzględnego, a w klinice było parę ciężkich przypadków. Chirurdzy-spowiednicy chyba ich przyciągają. (Bardziej niepokoi mnie fakt, że niewyraźnie przypominam sobie dawne znajomości z podobnymi osobami, choć bez żadnych szczegółów. Kim byli i ile dla mnie znaczyli — to utonęło w otchłani, gdzie trafiają wspomnienia, gdy właściciele już ich nie potrzebują).

Obie, działając w cichej zmowie, mianują się na popołudnie moimi asystentkami od zakupów. Nie robią tego obcesowo, ale bardzo uparcie, i właściwie nie starają się ukryć, że chcą zmodyfikować moje zaufanie, tak aby przystawało do arkuszy z punktacją.

Po kawie i ciastku (stawia Angel), prowadzą mnie do kolejnych przybytków. W pierwszym zostaję poddana zabiegom fryzjerskim. Angel siedzi ze mną i bez końca gada o sprzętach kuchennych, Jen idzie załatwiać jakieś swoje sprawy, a zombiak unieruchamia mnie i atakuje moją głowę budzącym lęk zestawem noży, grzebieni, odczynników chemicznych i małych ręcznych maszynek. Kiedy wstaję z fotela, muszę przyznać, że mam teraz inne włosy — nadal długie, ale o parę odcieni jaśniejsze, a kiedy kręcę głową, poruszają się jak jedna bryła styropianu.