— To może kupimy ci parę ciuchów na jutro? — mówi Jen, uśmiechając się szeroko. Formułuje to jak propozycję, ale ton nie pozostawia wątpliwości, że to rozkaz.
Prowadzą mnie przez szereg butików, gdzie muszę pokazywać swoją kartę kredytową. Upiera się, żebym przymierzyła kostium, a kiedy pokazuję jej, jak wyglądam, Angel poleca sklepowym zombiakom spakować moje stare ubranie. W końcu wyglądam jak jedna z nich, jak paniusia.
— No, już prawie — mówi Jen. Na jej twarzy maluje się coś bliskiego aprobaty. — Trzeba cię tylko jeszcze umalować.
— Co takiego?
Po prostu śmieją się ze mnie. Może i dobrze, bo gdyby mi powiedziały wcześniej, o co chodzi, pewnie bym uciekła. Ja zaś cały czas przypominam sobie (z coraz większą obawą), że mam jeszcze prawie sto dekad — trzy lata — na żałowanie popełnionych dzisiaj błędów.
Światła czerwienieją i płyną ku tunelowi na krawędzi świata, kiedy taksówka, w której siedzimy stłoczone, zatrzymuje się pod moim domem i otwierają się drzwi.
— No, idź — mówi Angel, wciskając mi torbę z zakupami. — Idź i go zaskocz. On miał męczący dzień i będzie potrzebował pociechy.
Uświadamiam sobie, że używa uogólnionego „on” — nic ich nie obchodzi, kim „on” jest, ważne tylko, że jest moim mężem i możemy zarobić dla nich punkty.
— No dobra, idę już, idę — mówię znękana. Biorę torbę, a kiedy się odwracam, coś żądli mnie w nogę. — Ej! — Rozglądam się, ale taksówka już odjeżdża. — Cholera — mruczę. Noga mi drży. Sięgam w dół. Coś się w nią wbiło. Mały rombik z wystającą na końcu igiełką. — Cholera.
Kuśtykam po ścieżce w nowych butach, które mi wcisnęły — obcasy mają jeszcze wyższe i mniej wygodne niż ta pierwsza para — i wchodzę do domu. Rzucam torby, idę do salonu, w którym jest włączony telewizor. Sam leży przed nim z zamkniętymi oczyma i poluzowanym krawatem. Robi mi się go żal. Czuję ból w miejscu ukłucia, zimne przypomnienie.
— Sam. Wstawaj! — Szarpię go za ramię. — Pomóż mi!
— Co je… — Otwiera oczy, patrzy na mnie. — Reeve? — Jego źrenice wyraźnie się rozszerzają.
Pewnie dziwnie pachnę — Jen z jakiegoś niezgłębionego powodu wypróbowała na mnie połowę zawartości baru z zapachami.
— Pomocy. — Siadam obok niego i zadzieram spódnicę, pokazując mu ukłucie na udzie. — Zobacz. — Pokazuję mu ampułkę. — Dopadli mnie. Co to, do kurwy nędzy, jest?
Moje krocze nienaturalnie się uwrażliwiło, do tego kręci mi się trochę w głowię, jestem niepokojąco rozluźniona i dziwnie mało zestresowana tym, co się przed chwilą stało.
— To jest… — Mruga. — Nie wiem. Kto ci to zrobił?
— Jen i Angel. Wysadziły mnie z taksówki i chyba w ostatniej chwili Angel mi to wbiła. — Oblizuję usta. Czuję się naprawdę osobliwie. — Jak myślisz, co to jest? Trucizna?
— Raczej nie — mówi, wbijając we mnie wzrok. Potem podnosi tablet i stuka w niego. — O — mówi, pokazując mi coś. — Taki mieli pomysł na rozrywkę.
Wkładam ręce między uda i ściskam je, a gdy czytam, litery mi się rozmazują.
— To… aha! — Zalewa mnie wściekłość. — Te kurwy!
Sam kręci głową.
— Miałem bardzo męczący dzień, ale zdaje się, że ty miałaś dość ekscytujący. Przychodzisz do domu ubrana jak ta, no… a jeszcze koleżanki wstrzykują ci coś na podniecenie. — Unosi brew. — Po co to zrobiły, jak myślisz?
Umie pozostać opanowany i analityczny w najcięższych sytuacjach. Chciałabym mieć pod presją chociaż połowę tego.
— Reeve, o co tu chodzi? Presja grupy naprawdę jest taka silna? — W jego głosie brzmi obawa i współczucie.
— Tak. — Zaciskam zęby.
Siedzi za blisko mnie, lecz nie zaryzykuję żadnego ruchu. Afrodyzjak zalewa mnie ciepłymi, łaskotliwymi falami — boję się, że zostawię na kanapie mokrą plamę.
— Chodzi o te punkty. Wiedzieliśmy, że są wspólne dla kohorty, ale są jeszcze inne mechanizmy przymusu, o których nie mieliśmy pojęcia. Jen i Angel powiedziały mi, ale ja nie… cholera. A poza tym, można zarobić punkty na… innych zajęciach.
— Jakich innych zajęciach? — pyta łagodnie.
— Domyśl się — dyszę i zwiewam do łazienki.
Sam puka do drzwi, raz, nieśmiało, kiedy leżę w brodziku kabiny prysznicowej nieprzytomna z żądzy, pozwalając, by fale gorącej wody zalewały mnie jak tropikalna burza — skąd ja w ogóle wiem, jak wyglądała tropikalna burza na Zjemi? — i usiłuję się oczyścić. Chciałabym go tu zaprosić, ale udaje mi się ugryźć w język i zmilczeć. Chyba mogę skreślić Jen i Angel z listy potencjalnych zamachowców, choć łapię się na tym, że pod prysznicem fantazjuję o nich — o milionie mściwych tortur, jakie im zadaję. Wiem, że to tylko fantazje — w tym miejscu nie da się kogoś zabić więcej niż raz, a raz zabity jest już poza twoim zasięgiem — ale część mojej jaźni pragnie zadawać im ból, i to nie tylko dlatego, że zaprzepaściły wszelkie moje szanse na normalny seks z tym osobliwie introwertycznym, troskliwym misiem, którego mam za męża. Ćwiczę zatem do wyczerpania na maszynie w piwnicy, a później kładę się spać, samotna i nieswoja.
Niedzielny świt jest słoneczny i ciepły. Niechętnie wkładam sukienkę, którą kupiłam pod presją Jen i Angel, i schodzę na dół, by przywitać się z Samem. Nie mam kieszeni, nie wiem, czy wolno wziąć torbę, a bez choćby scyzoryka czuję się niepewna. Sam włożył czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat. Bardzo monochromatycznie. Wygląda solidnie, ale sądząc po minie, jest równie niepewny jak ja.
— Gotowy? — pytam.
Kiwa głową.
— Wezwę taksówkę.
Kościół parafialny to wielka kamienna budowla, znajdująca się w sporej odległości od naszego domu. Na jednym końcu ma wieżę, ostrą i symetryczną osiowo jak relatywistyczny lądownik (gdyby okręty wojenne robiono z kamienia i wiercono im w grzbiecie otwory do powieszenia ogromnych parabolicznych dzwonów). Dzwonią głośno, a parking zapełnia się taksówkami oraz kobietami i mężczyznami ubranymi w stroje z epoki. Widzę parę znajomych twarzy, między innymi Jen. Kiedy czekam przed wejściem, okazuje się jednak, że większości ludzi nie znam, więc trzymam się ramienia Sama, z obawy, że go zgubię.
W środku kościół składa się z jednego pomieszczenia, z podestem na jednym końcu i ustawionymi przed nim rzędami ławek wyciętych z martwych drzew. Na podeście stoi ołtarz, a na nim leży długa naga klinga obok wielkiego złotego kielicha. Wchodzimy gęsiego do środka, siadamy. Gra cicha muzyka, z korytarzyka z tyłu budynku wychodzi procesja. Trzech mężczyzn, starszych wiekiem, ale nie starców, w bardzo charakterystycznych szatach przetykanych metalową nitką. Wchodzą na podwyższenie, zajmują ustalone miejsca. Ten z przodu, po prawej odzywa się i uświadamiam sobie z osłupieniem, że to doktor major Fiore.
— Drodzy parafianie, przyszliśmy tutaj wszyscy, by wspomnieć tych, którzy odeszli przed nami. Nieruchome twarze wyrzeźbione w kamieniu, nieruchome twarze milionów. — Przerywa, a wszyscy wokół powtarzają jego słowa, jak basowe, dudniące echo, ciągnące się w nieskończoność.
Fiore dalej pompatycznym tonem recytuje jakiś bełkot, coraz szybciej. Co zdanie lub dwa przerywa, a kongregacja powtarza jego słowa. Mam nadzieję, że to bełkot, bo niektóre zdania są nie tylko konsternujące, ale wręcz trochę groźne: mówią o osądzeniu po śmierci, karze za grzechy, nagrodzie za posłuszeństwo. Zerkam na boki, ale szybko uświadamiam sobie, że wszyscy poza mną patrzą na niego. Powtarzam słowa, choć czuję się z tym bardzo nieswojo. Wygląda na to, że niektórzy wręcz się tym wykrzykiwaniem nakręcają.