Potem zombiak we wnęce gra napuszoną melodię na jakiejś prymitywnej maszynie do muzyki, a Fiore mówi nam, żebyśmy otworzyli leżące przed nami papierowe książki na podanej stronie. Wszyscy zaczynają wyśpiewywać napisane tam słowa i klaskać do rytmu. To też kompletnie nie ma sensu. Powtarza się jakby imię „Krystian” ale nie w żadnym zrozumiałym kontekście. A przekaz tej śpiewanki jest bardzo złowrogi — nic tylko posłuszeństwo, podporządkowanie i nagrody za to. Całkiem jakbym miała jakiś głęboko zakorzeniony refleks uniemożliwiający mi bezkrytyczne chłonięcie propagandy: w końcu zaczynam z mocno zmarszczonym czołem czytać tę książkę.
Po jakiejś półgodzinie Fiore macha na zombiaka, żeby przestał grać.
— Moi drodzy.
W myślach dodaję do jego słów sarkastyczny komentarz: „Za drodzy dla ciebie”.
— Chciałbym, abyście dzisiaj serdecznie przywitali naszych najnowszych uczestników, kohortę numer sześć. Nasz kościół jest dobrotliwy i winniśmy — naprawdę użył takiego słowa, „winniśmy” — przygarnąć ich do piersi i przyjąć do naszej rodziny. — Uśmiecha się ekstatycznie i ściska pulpit, jakby pod spodem siedział młodziak-zombiak i obciągał mu pałę. — Powitajcie, proszę, naszych najnowszych członków, Chrisa, Ela, Sama, Fera i Micka oraz ich żony, Jen, Angel, Reeve, Alice i Cass.
Wszyscy dookoła — poza Samem, który jest równie zdezorientowany jak ja — zaczynają nagle walić dłonią o dłoń przed sobą. To chyba jakiś powitalny rytuał, myślę, a dźwięk jest zadziwiająco głośny. Sam zerka mi w oczy i też zaczyna klaskać, niepewnie, lecz wtedy Fiore unosi rękę i wszyscy przestają.
— Moje dzieci — mówi, patrząc na nas czule — nasi nowi bracia są tu zaledwie od trzech dni. W owym czasie musieli się wiele nauczyć, wiele zobaczyć i zrobić, więc niektórzy z nich popełnili błędy. Mylić się jest ludzką rzeczą, tak jak ludzką rzeczą jest wybaczać. Wybaczmy, na przykład, pani Alice Sheldon z szóstki jej trudności z hydrauliką. Albo pani Reeve Brown, też z szóstki, jej niefortunne obnażenie się w miejscu publicznym. Albo…
Śmiech tłumi jego słowa. Rozglądam się i widzę, że nagle wszyscy śmieją się i pokazują sobie mnie palcami. Czuję falę zażenowania i złości. Jak on śmie? Jednakże jest w tym też coś z zastraszenia. Jest tu chyba z pięćdziesiąt osób i część z nich gapi się teraz na mnie, jakby próbowały wyobrazić sobie, jak wyglądam bez ubrania. Gdybym była sobą, w wybranym przez siebie ciele, wyzwałabym go w sekundę — ale nie jestem. Tak właśnie działa presja grupy, prawda? O to właśnie chodzi. Eksperymentatorzy nie mogą liczyć na to, że powstanie działające społeczeństwo z ciemnego wieku, w zaledwie trzy lata, po prostu przez wrzucenie do ustroju bandy rekonwalescentów w ortohumanoidalnych ciałach, żeby sobie łazili bez ładu. Potrzebny jest jakiś społeczny mechanizm, żeby sami zmuszali się nawzajem do posłuszeństwa, a najlepiej, żeby sami karali własnych dewiantów…
— …albo wybaczyć Cass jej skłonność do spania do późna. Tak jak dzisiaj, kiedy najwyraźniej zapomniała przyjść do kościoła.
Już na mnie nie patrzą, ale coś mruczą — wokół rozchodzi się ponury prąd dezaprobaty. Zerkam Samowi w oczy, wygląda na przestraszonego. Wyciąga dłoń w bok, chwytam ją i trzymam się jej, jakbym tonęła.
— Proszę, abyście wszyscy współczuli Mickowi, jej mężowi, który musi utrzymywać taką leniwą żonę, a także pomogli jej, kiedy ją następny raz zobaczycie.
Teraz mogę spojrzeć tam, gdzie wszyscy, na Micka. Jest niski, żylasty, ma wielki ostry nos i ciemne, groźne oczy. Wygląda na wściekłego, ma defensywną postawę — i nic dziwnego. Sama miałam miękkie kolana pod bolesnym ciężarem wykroczenia za pięć punktów, a on teraz zbiera za to, że żona nie wstała rano…
Nie wstała rano? Mam ochotę wrzasnąć do Fiorego: „To wymówka, kretynie, wymówka, żeby się nie pokazać publicznie!”.
Fiore zaczyna mówić o innych ludziach, innych kohortach, sprawach, które dla mnie są teraz bez znaczenia. Ożywa mój netlink i każe mi głosować za dodaniem lub odebraniem punktów każdej z tych kohort, z listą grzechów i sukcesów pod każdym nazwiskiem. Nie głosuję za nikim. Na koniec głosujący z pozostałych pięciu kohort jednomyślnie się na nas rzucają. Wszyscy tracimy po parę punktów, co sygnalizuje ponure bicie żeliwnego dzwonu wiszącego pod łukiem z tyłu kościoła. Fiore kiwa na zombiaka, żeby walnął w organy, i intonuje kolejną bezsensowną pieśń. Potem msza się kończy. Ale nie mogę jeszcze uciec i się schować, bo po auto-da-fé jest przewidziane przyjęcie na cześć nowej kohorty, przywołujemy więc na twarze wątłe uśmiechy i jemy kanapeczki pod magnoliami, a reszta uśmiecha się do nas szyderczo.
Stoły są rozstawione w ozdobnym ogrodzie na tyłach kościoła, zwanym „cmentarzem”. Przykryto je białymi obrusami, rozstawiono kieliszki z winem. Wyprowadzają nas tam i każą radzić sobie samemu. Podczas niedzielnego nabożeństwa nie jeżdżą taksówki. Łapię się na tym, że stoję sztywno, plecami opierając się o mur wokół kościoła, jedną ręką ściskam kieliszek z winem, a drugą Sama. Buty mnie uwierają, a twarz jakby na stałe wykrzywiła się w grymas.
— Reeve! I Sam! — To Jen. Wlecze za sobą Angel i obu mężów, Chrisa i Ela. Jest chyba trochę mniej żywiołowa niż wczoraj. Domyślam się, dlaczego.
— Za dobrze nam nie poszło — mruczy El. Rzuca mi lepkie spojrzenie, które boli jak cios pięścią w brzuch. Naprawdę obleśne.
Dokładnie wiem, co sobie myśli, ale nie mam pojęcia dlaczego. Czy dlatego, że kosztowałam go punkty, czy dlatego, że próbuje mnie sobie wyobrazić bez ubrania?
— Mogło być gorzej — mówi Jen, cedząc szorstko słowa. Rękoma dusi na śmierć torebkę.
— Na zewnątrz — biorę głęboki oddech — wyzwałabym Fiorego, gdyby publicznie zrobił mi coś takiego.
— Ale nie jesteś, skarbie, na zewnątrz — zauważa Jen. Uśmiecha się do Sama. — W domu też taka jest czy tylko kiedy ma publiczność?
Jestem bliska, bardzo bliska, chluśnięcia jej w twarz zawartością kieliszka i zażądania satysfakcji, tylko po to, by sprawdzić, czy pęknie, ale uwagę mojego umysłu o skupieniu motyla odwraca ktoś przekradający się za jej plecami — to Mick, więc, zamiast czegoś głupiego, robię coś wariackiego i podchodzę wprost do niego.
— Cześć Mick — rzucam wesoło.
Podskakuje i łypie na mnie groźnie. Jest spięty jak sprężyna.
— Tak? Czego chcesz? — pyta.
— A, w sumie to nic. — Uśmiecham się i patrzę mu badawczo w twarz. — Chciałam tylko złożyć ci wyrazy współczucia, że masz żonę, której nie chce się wstawać do kościoła. To duży kłopot. A przyjdzie tu za tydzień?
— Przyjdzie. — Zgrzyta zębami. Trzyma ręce sztywno przy bokach, zaciśnięte w pięści.
— O, to świetnie! Naprawdę super. Posłuchaj, jeśli nie masz nic przeciwko, może wpadnę do niej dziś po południu, co ty na to? Mamy dużo do pogadania i myślałam, że…
— Nie odwiedzisz suki. Ani dzisiaj, ani nigdy. Idź sobie. Kurwo.
Nie jestem pewna, co znaczy to słowo, choć jakieś tam pojęcie mam.
— Dobra, idę — mówię z napięciem. Gdybym spędziła kilka dni więcej na ławeczce z ciężarkami, przyszłoby mi to trudniej. Ale nie teraz. Jeszcze nie.
Odwracam się i idę z powrotem do Sama. Nie odzywa się, gdy się do niego przytulam — może i dobrze, bo nie ufam swojemu taktowi, zwłaszcza kiedy jesteśmy w miejscu publicznym i nie mogę uciec. Serce mi dudni, czuję mdłości od stłumionego gniewu i wstydu. Mąż traktuje Cass jak wirtualnego więźnia. Mnie publicznie ośmieszają i nastawiają wszystkich przeciwko mnie, tylko dlatego, że próbowałam zachować swoją tożsamość. Cały ten ustrój jest tak ustawiony, żebyśmy zaczęli zdradzać przyjaciół… ale gdzie indziej ludzie żywią wobec mnie mordercze instynkty. Zatem, jeśli nie będę siedzieć cicho, wcześniej czy później mnie znajdą.