6. Miecz
Po kościele wracamy do domu. W niedzielę Sam nie musi pracować, więc ogląda telewizję. Ja idę obejrzeć garaż. To chwiejna konstrukcja przylegająca z jednej strony do domu, z wielkimi wrotami od frontu. W środku jest stół warsztatowy, a zombiaki ze sklepu z narzędziami zainstalowały już wszystkie kupione wczoraj sprzęty. Chwilę majstruję przy wiertarce na statywie i czytam instrukcję od spawarki łukowej. Potem schodzę na dół i ćwiczę na maszynie, ponuro wyobrażając sobie, że to machina tortur, przenosząca fizyczne obciążenia na ciało ofiary, a po drugiej stronie mam Jen. Sprasowawszy ją w krwawą kulkę wielkości torby na zakupy, czuję się wyczerpana, ale zadowolona i gotowa na trudniejsze zadania. Idę więc poszukać Sama.
Siedzi w salonie i gapi się tępo w ściszony telewizor. Siadam obok niego, a on ledwo to zauważa.
— Co jest nie tak? — pytam.
— Ja… — Kręci głową.
Chcę go wziąć za rękę, ale ją cofa.
— Chodzi o mnie? — pytam.
— Nie.
Znów sięgam po jego rękę, łapię ją i nie puszczam. Tym razem jej nie zabiera, choć jest wyraźnie spięty.
— To o co?
Przez moment mam wrażenie, że nic nie powie, jednak potem, gdy już mam pytać drugi raz, wzdycha.
— Nie, to ja.
— Ty… co?
— Ja. Nie powinienem tutaj być.
— Co? — Rozglądam się. — Tu, w salonie?
— Nie, w tym całym ustroju — mówi.
Teraz rozumiem: to nie złość, to depresja. Sam nie wyżywa się na innych, ale zamyka się w sobie i kisi w złym nastroju.
— Wytłumacz mi. Przekonaj mnie. — Przysuwam się bliżej, nie puszczając jego ręki. — Pomyśl, że jestem jednym z eksperymentatorów i chcesz uzasadnić wcześniejsze wyjście, dobra?
— Ja… — Patrzy na mnie dziwnie. — Nie powinniśmy mówić, kim byliśmy przed eksperymentem. To nie pomaga socjalizacji i pewnie będzie nam przeszkadzać.
— Ale ja… No dobra, mnie możesz powiedzieć. Ja nikomu nie wypaplam. — Patrzę mu w oczy. — Jako para mamy tu być podstawową komórką społeczną. W tym społeczeństwie, w ramach pary nie ma żadnych gier o sumie ujemnej, prawda?
— No, nie wiem. — Wzdycha. — Możesz się wygadać.
— Komu?
— Twojej przyjaciółce, Cass.
— Gówno prawda! — Walę go lekko w ramię. — Posłuchaj, a jak obiecam, że nikomu nie powiem?
Patrzy na mnie z namysłem.
— To obiecaj.
— Dobra, obiecuję… To co jest nie tak?
Garbi się.
— Niedawno miałem operację pamięci — mówi powoli. — Wygląda na to, że właśnie tam Fiore i Yourdon znaleźli większość ochotników. Klinika redakcyjna to świetne miejsce na znalezienie osobników, którzy są zdrowi, ale zapomnieli większość tego, co wiedzieli. Którzy zdryfowali na margines życia, z minimalnymi więziami społecznymi. Bo ludzie z aktywnymi powiązaniami nie chodzą na operacje pamięci, prawda?
— Chyba raczej rzadko — mówię, w czym delikatnie przeszkadza mi wspomnienie wojskowych oficerów na odprawie: kłopoty w poprzednim życiu, pośpieszne planowanie riposty na nagły ruch wroga.
— Chyba że próbują coś ukryć sami przed sobą.
Udaje mi się odegrać przed nim rozbawiony śmieszek.
— To chyba mało prawdopodobne. Co, tak miałeś?
— Ja… no właśnie. Mam dość wąskie kanały emocjonalne. Wąskie, ale głębokie. Miałem rodzinę. I wszystko się popsuło, teraz nie mam pojęcia z jakiego powodu, ale niewykluczone, że mogłem coś z tym zrobić. A może nie. W każdym razie to jest ogólny zarys tego, co pamiętam. Reszta to już takie szkice w trzeciej osobie, zrekonstruowane wszczepione wspomnienia, które mają zastąpić coś, co było dla mnie ważne. Bo nie przesadzam, naprawdę się po tym wypaliłem. Gdyby nie redakcja pamięci, pewnie miałbym skłonności samobójcze. Bo mam skłonność do reagowania depresją, a właśnie straciłem wszystko, co było dla mnie ważne.
Trzymam go za rękę, nie odważając się drgnąć i nagle zastanawiając się, co to za emocjonalną bombę zegarową wzięłam sobie nonszalancko na głowę przy bufecie z serem i winem, pół tygodnia temu.
Po jakiejś minucie znowu wzdycha.
— Ale to minęło. To wszystko przeszłość i nie pamiętam jej za dobrze. Nie miałem pełnej operacji, tylko żeby trochę to wszystko zamazać, żebym mógł zbudować sobie nowe życie. — Patrzy na mnie. — Wiesz coś o tym?
Wiem o czym? — myślę, spanikowana. Potem rozumiem o co pyta.
— Też miałam operację pamięci — mówię powoli — i to nie pierwszy raz. I bardzo głęboką. Ja… — Przełykam ślinę. — Musiałam przeczytać autobiografię, którą sama sobie napisałam. — Ale czy było w niej nakłaniane? Poprzednie ja powiedziało mi prawdę, czy utkało piękny dywan z kłamstw, dla obcego, którym miało się niebawem stać? — Przeczytałam, że byłam w związku, długoterminowym. Troje partnerów, sześcioro dzieci, trwało to ponad gigasekundę. — Cała dygocę, zastanawiając się nad kolejnym zdaniem. — Nie pamiętam ich twarzy. Ani jednej.
Tak naprawdę w ogóle nic z tego nie pamiętam. Równie dobrze mogło się to przydarzyć komuś innemu — jedyna podstawa to autobiografia. Całość skończyła się ponad cztery gigasekundy temu — sto dwadzieścia lat. Zaraz potem przeszłam pierwsze zerowanie pamięci, a kolejne, o wiele dokładniejsze, ostatnio. Przez ponad trzydzieści lat tych trzech partnerów i sześcioro dzieci było dla mnie, no, wszystkim. A teraz stanowią tylko tło dla fabuły mojego życia, jak suche dokumenty przekazujące sfabrykowaną legendę agentowi-śpiochowi, który ma być przerzucony do obcego ustroju.
Sam trzyma mnie za rękę.
— Zrobiłem operację, żeby poradzić sobie z bólem — mówi. — Wyszedłem i okazało się, że chyba w ogóle nie była mi potrzebna. Bo ból to bodziec, sygnał, że organizm musi zrobić jakiś unik, prawda? Nie chodzi o chroniczny, jak przy uszkodzeniu nerwów, ale taki zwykły. Emocjonalny tak samo. Trzeba z nim coś zrobić, a nie omijać. Potem to wszystko znalazło się daleko, choć czułem pustkę. Jakbym nie do końca był człowiekiem. Zresztą nie byłem pewien, kim jestem.
Gładzę go po dłoni.
— Patologia dysocjacyjna? — pytam. — Czy coś poważniejszego?
— Poważniejszego. — W jego głosie słyszę roztargnienie. — Czułem taką pustkę, że… popełniłem błąd i znowu się zakochałem. Za szybko, w kimś, kto był szybki, inteligentny, dowcipny… i pewnie kompletnie zwariowany. Zapytał mnie o ten eksperyment, kiedy byłem w podłym nastroju, próbując wybadać, czy naprawdę jestem zakochany, czy tylko się wygłupiam. Pogadaliśmy trochę na ten temat, ale jemu chyba ten pomysł się za bardzo nie podobał. A ja w końcu miałem już tego wszystkiego dość, zapisałem się, zrobiłem backup i obudziłem się tutaj. — Patrzy na mnie nieszczęśliwym wzrokiem. — To był błąd.
— Co? — Wytrzeszczam oczy, nie wiedząc, jak to rozumieć.
— Bo to nie jest tak, że nie lubię seksu — mówi przepraszającym tonem — tylko po prostu kocham kogoś innego. A nie zobaczę go, dopóki… — Kręci głową. — No i proszę. Na pewno masz mnie teraz za stuprocentowego kretyna.
— Nie. — Tak naprawdę myślę, że muszę uratować Cass z łap tego kutasa, który zamknął ją w domu. — Nie mam cię za kretyna — słyszę własny głos. Przechylam się i całuję go po przyjacielsku w policzek. Wzdryga się, ale nie stara się mnie odepchnąć. — Tylko szkoda, że jesteśmy aż tak porąbani.