Patrzę mu w oczy. Obawia się o mnie, uświadamiam sobie. Zawstydzona kiwam głową, potem odchodzę w stronę głównego, frontowego wejścia do kościoła.
Mick gada z gromadką srogo wyglądających mężczyzn, same żyły, mięśnie i włosy przycięte przy skórze — to goście, których widuje się przy kopaniu rowów albo kierowaniu niesamowicie głośnymi machinami. Wygryzają one dziury w drogach, a potem z powrotem je zasypują. Zawzięcie gestykuluje. Obok stoi paru ministrantów, a w wejściu czeka kilka kobiet. Podkradam się do drzwi, wchodzę do środka. Kościół jest prawie pusty, koło ostatnich ławek stoi tylko jedna osoba.
— Kay? Cass? — pytam.
Zerka na mnie.
— R… reeve?
Jest ciemno i nie jestem pewna, ale coś w tych grubo nałożonych cieniach sugeruje mi siniaki. Jeśli Mick ją pobił, taka suknia skutecznie przykryłaby wszelkie ślady przemocy.
— Wszystko w porządku? — pytam.
Przeskakuje wzrokiem do wejścia.
— Nie — szepcze. — Posłuchaj, on jest… nie mieszaj się. Dobrze? Nie potrzebuję pomocy. Trzymaj się ode mnie z daleka. — Głos jej wyraźnie drży.
— Obiecałam, że cię tu poszukam — mówię.
— Przestań. — Kręci głową. — On mnie zabije, rozumiesz? Jeśli tylko nabierze podejrzeń, że z kimś rozmawiałam…
— Ale my cię obronimy! Musisz tylko poprosić, zabierzemy cię stamtąd i ukryjemy przed nim.
Szkoda w ogóle z nią gadać: kręci głową i cofa się do drzwi, stukając obcasami na kamiennej posadzce. Jej twarz za woalem nie jest po prostu przestraszona: jest śmiertelnie przerażona. A biały proszek na policzkach nie wystarcza, by zamaskować kremową plamę schodzącego siniaka.
Mick czeka na zewnątrz. Jeśli zobaczy, że wychodzę za Cass, pewnie dostanie szału. A ja zaczynam mieć wątpliwości, czy moje domysły są słuszne. Kiedy nazwałam ją Kay, nie okazała ożywienia. Ale właściwie dlaczego miałaby je okazać? Kay to przecież także przybrane imię, przecież dopiero co miała operację pamięci; zresztą, ja też w tym wesołym miasteczku jestem Reeve, nie Robinem — gdyby ktoś po tych dziesiątkach dni zawołał za mną „Robin”, czy od razu skojarzyłabym, że to do mnie?
Sfrustrowana rozglądam się za innym wyjściem. Stoję sama w nawie kościoła. Rozumiecie, to nie jest moje ulubione miejsce, ale teraz brakuje tu tej niemal namacalnej aury wrogości, jaką się czuje, kiedy stoimy tu w naszych najlepszych ciuchach, zastanawiając się, kto dziś padnie ofiarą. Czekając, aż Mick znudzi się i pójdzie, spaceruję z przodu wielkiej hali, próbując odświeżyć sobie perspektywę.
Przed ławkami jeszcze nie byłam. Co tam Fiore trzyma na swoim pulpicie? — myślę, idąc w stronę ołtarza. Widziany z tyłu pulpit rozczarowuje — to po prostu wycięta z drewna bryła, z jedną małą wnęką. Leży tam parę papierowych książek, ale próżno szukać robota-kochanka, na którego można by zwalić osobliwe manieryzmy Fiorego. Ołtarz jest równie nieciekawy. Bryła gładko wypolerowanego kamienia, wycięta w elegancki prostopadłościan. Na wierzchu, pośrodku przykrywającej kamień fioletowej tkaniny, stoją na metalowej podstawie symbole wiary — miecz i kielich. Przyglądam się uważniej, zaintrygowana mieczem. Dziwnie wygląda. Klinga, idealnie prosta, z prostokątną końcówką, ma mniej więcej centymetr grubości. Niezaostrzona, pozbawiona szpica, przypomina raczej stalową listwę niż miecz. Ma rękojeść z koszem i szarym, szorstkim chwytem, sugerującym utylitarność, nie dekoracyjność. Coś mnie uwiera, jakiś uparty kikut fantomowego wspomnienia, swędzący w miejscu, gdzie amputowano prawdziwy zapis. Jestem pewna, że już widziałam taki miecz. Na zewnętrznej części kosza są delikatne prostokątne rowki, jakby coś stamtąd zdemontowano. A płaskie „ostrze” klingi jest jakieś nie takie — lśni połyskiem twardej stali, ale i delikatną, tęczową mgiełką, ledwie widoczną dyfrakcją.
Zalewa mnie zimny pot. Gdy się prostuję i pośpiesznie ruszam do małych drzwi widocznych z boku ławki organisty, czuję, że bluzka jest w dotyku jak lód. Niech mnie tu nikt nie przyłapie, nie teraz! Ktoś tu robi nam kawał i serce ściska mi się na myśl, że może to Fiore, albo i jego szef, biskup Yourdon. Bawią się nami, to jest dowód. Komu można by o tym powiedzieć? Większość nic nie zrozumie, a ci, co mogliby… i tak nie mamy stąd wyjścia, jeśli eksperymentatorzy nie zgodzą się nas wypuścić przed terminem. Wyjście prowadzi jednak prosto do kliniki chirurgów-spowiedników, a mam okropne przeczucie, że są w to jakoś zamieszani czy chociaż wtajemniczeni.
Muszę się stąd wydostać, stwierdzam z przerażeniem. Chodzi o to, że widywałam już takie miecze. Nazywają się „worpalne”, nie mam pojęcia dlaczego. Ten jest ewidentnie z demobilu, ale jak się tutaj znalazł? Wiem, że ich siła nie polega na ostrości ani szpicu, nie do tego służą. Mieli takie ci… no… Kto takie miał? Łamię sobie głowę, próbując dojść źródła tej okropnej pewności czegoś potwornie złego, czegoś, co jest nie na miejscu w eksperymentalnym ustroju i na kilometr śmierdzi zniekształceniem rzeczywistości. Niestety, zdradziecka pamięć znów mnie zawodzi i, tłukąc w zatrzaśnięte drzwi własnej przeszłości, wracam na światło dzienne, mrugając i zastanawiając się, czy może i tym razem się mylę. Mylę się, że Cass to Kay. Mylę się, że Mick ją bije. Mylę się co do miecza i kielicha. Mylę się co do tego, kim i czym jestem…
7. Dno
Czas mija w ślimaczym tempie. Nie wspominam Samowi o zdarzeniach w kościele ani o podbitym oku Cass i worpalnym mieczu na ołtarzu. Dobrze się z nim żyje, chętnie wysłuchuje mojej depresyjnej gadki o świecie kobiet, choć z tyłu głowy ciągle żre mnie robak niepokoju. Można mu zaufać? Chciałabym, ale nie mogę być pewna, że nie jest jednym z moich prześladowców. Straszny dylemat, ryzyko za zaufanie. Dlatego nie mówię mu, co robię w garażu ani na machinie do ćwiczeń, a on też sam z siebie nie sypie informacjami o swojej pracy. Kilka z kobiet z obiadowego towarzystwa wspomina coś o organizowaniu przyjęć w domach, ale gdybyśmy choć raz poszli, oczekiwano by rewanżu, a z tym byłby związany stres — chyba żadne z nas nie jest na coś takiego gotowe. Żyjemy więc sobie samotnie we własnych tylnych kieszeniach, ja martwię się o Cass, Sam mnóstwo czyta i ogląda telewizję, próbując zrozumieć starożytnych.
Kiedy wracamy do domu po ukradkowym spotkaniu w kościele, patrzę w netlinka na punkty naszej grupy. Jen prowadzi w kontaktach społecznych, Alice jest w tym druga — chyba przysłużyło się jej pomaganie mi przy wyborze ubrań. Z zaskoczeniem stwierdzam, że jestem ostatnia. W rozbiciu na poszczególne typy aktywności widać, że chyba wszyscy pozostali uprawiają seks ze swoim partnerem: tworzenie stabilnego związku to świetny sposób na podkręcenie sobie wyniku — tanie punkty. Cofam się o tydzień czy dwa i widzę, że także Cass regularnie współżyje z Mickiem.
Wydaje mi się to niewytłumaczalnie przygnębiające. Reszta patrzy, oczekuje, że zajmę się Samem, ale ja nie chcę robić niczego, co dałoby Jen choćby odrobinę satysfakcji. Dziecinne to trochę, ale naprawdę ciąży mi świadomość, że wszyscy cały czas patrzą na mój wynik, czekając, aż się poddam. Aż dam Samowi to, czego według nich powinien chcieć. Szkoda, że tak słabo nas znają.
Mniej więcej dwa tygodnie później docieram do kresu wytrzymałości. Jest gorące, męczące wtorkowe popołudnie. Rano ćwiczyłam na zewnątrz — nadal nie mamy sąsiadów, chociaż w ciągu paru tygodni, gdy przybędzie kolejna kohorta, ma się tu wprowadzić parę rodzin — a potem całe popołudnie pracowałam w garażu. Próbuję się od zera nauczyć spawać i jak na razie mam szczęście, że nie upaliłam sobie ręki ani nie poraził mnie prąd.