Jest szybka, bezwzględna i kompletnie niezainteresowana przestrzeganiem reguł — to dobrze, bo moja własna egzystencjalna złość ma wreszcie upust i twarz. Złość zżerająca mnie od czasu operacji, nienawiść do wojennych zbrodniarzy, którzy mnie do tego zmusili, poddali osobę, którą byłem, masowemu kasowaniu pamięci — nie pamiętam nawet, jakiej byłem płci i ile miałem wzrostu — ma wreszcie punkt skupienia; twarz Blondyny na drugim końcu jej krążącego miecza lśni skupieniem i lustrzanym odbiciem mojej furii.
Ta część strefy zremilitaryzowanej jest zaaranżowana na zniszczone miasto ze starej Zjemi — postnuklearna betonowa pustynia ruin i dziwna pnąca roślinność obrastająca pomniki zdobywców oraz wypalone wraki samochodów na kołach. Moglibyśmy być tu sami, porzuceni na planecie niezamieszkanej przez inne istoty rozumne. Sami, by przepracować swój żal i furię, kiedy powoli ustępuje pooperacyjna fuga.
Blondyna stara się przyśpieszyć sprawę, a ja wycofuję się ostrożnie, próbując wypatrzyć jakąś słabość w jej atakach. Woli cięcia od pchnięć i prawą stronę od lewej, ale nie widzę żadnego słabego punktu.
— Pośpiesz się i zdychaj! — warczy.
— Pani pierwsza. — Markuję atak i próbuję wytrącić ją z równowagi, krążąc wokół niej. Obok bramki, przez którą weszliśmy, stoi zawalony kikut wysokiego budynku otoczony wyższymi od człowieka stertami gruzu. (Lampka pozycyjna bramki miga czerwono, sygnalizując brak przejścia, dopóki któreś z nas nie zginie). Gruz nasuwa mi pewien pomysł, więc znów markuję, potem robię krok w tył i się odsłaniam.
Blondyna to wykorzystuje i ledwo udaje mi się ją zablokować, bo jest szybka. Ale cwana nie jest, a już na pewno nie spodziewała się noża w mojej lewej ręce — wcześniej przyklejonego taśmą do uda — i kiedy próbuje się przed nim bronić, odsłania się, a ja wbijam miecz w jej brzuch.
Upuszcza broń i pada na kolana. Siadam ciężko, prawie padam, naprzeciwko niej. O rany. Kiedy ona zdążyła trafić mnie w nogę? Może nie powinienem tak całkowicie ufać własnym odruchom.
— To jak? Koniec? — pytam. Nagle robi mi się słabo.
— Ja… — Kiedy ściska dłońmi kosz mojego miecza, ma osobliwą minę. — Eee… — Próbuje przełknąć ślinę. — Kto?
— Jestem Robin — mówię beztrosko, patrząc na nią.
Chyba nigdy nie widziałem, jak ktoś ginie z mieczem wbitym we flaki. Jest dużo krwi i naprawdę obrzydliwy zapach poprzecinanych kiszek. Myślałem, że będzie wić się i krzyczeć, ale może ma jakiś wyłącznik układu wegetatywnego. Ja w każdym razie jestem zajęty ściskaniem własnej nogi. Krew przecieka mi między palcami. Wspólnota bólu i cierpienia.
— A ty…?
— Gwyn. — Przełyka. Żar nienawiści gaśnie, ukazując coś z tyłu — zdziwienie?
— Kiedy się ostatni raz backupowałaś?
Mruży oczy.
— Echch. Godzinę. Temu.
— No dobra. Mam to skończyć?
Chwilę trwa, zanim spogląda mi w oczy. Kiwa głową.
— Kiedy? Ty?
Przechylam się, krzywiąc usta, i podnoszę jej miecz.
— Kiedy ja się backupowałem? To znaczy, od czasu operacji pamięci?
Kiwa głową, a może się wzdryga. Unoszę ostrze i marszczę czoło, mierząc w jej szyję; zużywa to całą moją energię.
— Dobre pytanie…
Przecinam jej gardło. Krew tryska na wszystkie strony.
— Nigdy.
Kuśtykam do wyjścia — bramki A — i każę jej odbudować nogę przed powrotem do baru. Bramka wyłącza mnie i subiektywną chwilę później budzę się w kabince w toalecie na tyłach knajpy, a ciało mam jak nowe. Przez jakąś minutę gapię się w lustro, czując się pusty, ale osobliwie pogodzony z samym sobą. Może niedługo będę gotów na backup? Napinam prawą nogę. Asembler przyzwoicie ją skanonikalizował i skorygowany mięsień działa jak trzeba. Postanawiam unikać Gwyn, przynajmniej dopóki nie przejdzie jej ta bezsensowna zapalczywość, co pewnie trochę potrwa, jeśli będzie wyzywać na pojedynki lepszych od siebie. Potem wracam do stolika.
Kay jeszcze jest, co dziwne. Spodziewałem się, że już poszła. (Bramki A są szybkie, lecz i tak rozbicie ludzkiego ciała i poskładanie go na nowo trwa minimum tysiąc sekund — to masa bitów i atomów do przeżonglowania).
Opadam na fotel. Faktycznie kupiła mi kolejnego drinka.
— Przepraszam za to — mówię machinalnie.
— Przyzwyczaisz się. — To brzmi filozoficznie. — Lepiej się czujesz?
— Wiesz, ja… — Nie kończę. Przez moment jestem z powrotem na tej zapylonej betonowej pustyni, z nogą płonącą bólem i czystą nienawiścią napędzającą cios mieczem w szyję Gwyn. — Przeszło — mówię. Gapię się na szklankę, a potem chwytam ją i jednym haustem wypijam połowę.
— Co przeszło? — Obserwuje mnie. — Jeśli tylko masz ochotę o tym mówić — dodaje pośpiesznie.
Teraz uświadamiam sobie, że jest przestraszona, ale i przejęta. Moja obrączka warunkowa cały czas pulsuje ciepłem.
— Mam — odpowiadam i uśmiecham się, zapewne ze zmęczeniem. Odstawiam szklankę. — Zdaje się, że ciągle jestem w fazie dysocjacyjnej. Zanim wyszedłem na miasto dziś wieczorem, siedziałem sam w pokoju i rysowałem sobie skalpelem śliczne kreski na rękach. Zastanawiałem się, czy nie poderżnąć sobie żył i nie skończyć z tym wszystkim. Zły byłem. Sam na siebie. Ale to przeszło.
— To się zdarza. A co się zmieniło?
Marszczę czoło. Wiedza, że to częsty efekt reintegracji, niewiele mi pomaga.
— Zachowałem się jak kretyn. Jak tylko wrócę do domu, muszę zrobić backup.
— Backup? — Kay wytrzeszcza oczy. — Cały wieczór łazisz sobie z mieczem i opaską duelisty i nie masz backupu? — Jej głos podnosi się do pisku. — Co ty chcesz sobie zrobić?
— Świadomość, że masz backup, cię stępia. Zresztą, byłem wściekły sam na siebie. — Zerkając na nią, przestaję marszczyć czoło. — Ale nie da się być takim wściekłym w nieskończoność.
A konkretniej, to nagle zaczęła potwornie, dojmująco przerażać mnie perspektywa odkrycia, kim jestem lub kim byłem. I co to ma znaczyć, że nagle zacząłem odczuwać emocje innych ludzi, zaraz po tym, gdy przebiłem kogoś mieczem? W mrokach średniowiecza byłaby to tragedia, ale nawet tutaj śmierć to nie jest coś, co ludzie traktują beztrosko. Przez jedną straszną chwilę czuję chęć wybiegnięcia na miasto, znalezienia Gwyn i przeproszenia jej — tylko że to nonsens, ona nie będzie nic pamiętać, będzie w tym samym stanie umysłu co przedtem. Zapewne wyzwałaby mnie na kolejny pojedynek i dzięki swojej niezmienionej, bezsensownej furii, przerobiła na hamburger.
— Chyba powoli zbieram się do kupy — mówię. — Znasz tu jakieś miejsce, gdzie jest bezpieczniej? No wiesz, żeby nie zwracać na siebie uwagi tych berserkerów?
— Hm. — Patrzy na mnie krytycznie. — Jeśli pozbędziesz się miecza i opaski, to nie będziesz się specjalnie rzucać w oczy na jakimś skwerze w rejonie dla pacjentów w drugiej fazie. To parę kroków stąd. Znam miejsce, gdzie dają naprawdę dobry stek z kangura. Jesteś głodny?
Po pojedynku nabrałem apetytu na jedzenie, tracąc go jednocześnie na przemoc. Kay zabiera mnie na śliczną niskograwitacyjną piazzę z diamentowego włókna, obsadzoną sekwojami bonsai, gdzie staroświeckie parowe roboty pieką na węglowych grillach soczyste szynki. Gadamy sobie i jest dla mnie jasne, że niezmiernie ją intryguje, że na jej oczach ustępują mi emocjonalne skutki operacji pamięci. Próbuję wydobyć z niej szczegóły życia wśród lodowych ghuli, ona przepytuje mnie z akademii szermierczych Niewidzialnej Republiki. Ma zakręcone poczucie humoru, a pod koniec posiłku sugeruje, że zna tu jakąś imprezę, gdzie można zażyć na trochę rozrywki.