— Dzwonisz do Izby Handlowej i mówisz, że chcesz dostać pracę. — Odstawia szklankę.
Patrzę na nią, widzę dwa ślimaki wspinające się po przeciwnych stronach na to samo źdźbło trawy, pozostawiające za sobą opalizującą smugę śluzu.
— Nic prostszego. Przysyłają po ciebie samochód i zabierają gdzieś, gdzie jest dla ciebie miejsce. Nie robiłaś kursu przygotowawczego zaraz po przyjściu, ale to nic trudnego. Nie wiem, co dla ciebie znajdą i ile będą ci płacić — pewnie o wiele mniej niż mężczyznom, zdaje się, że w ciemnych wiekach tak to działało — ale jeśli praca wyda ci się zbyt nudna, zawsze możesz znów zadzwonić do Izby i poprosić o coś innego.
— Pracę — powtarzam, próbując znaleźć sens w tym słowie. Szalony pomysł, ale przecież nie bardziej niż wszystko inne w tym świecie. — Nie wiedziałam, że mogę mieć pracę.
Wzrusza ramionami.
— To nie jest nielegalne, nic z tych rzeczy. — Zerknięcie w bok. — Po prostu standardowo tego nie zapewniają. To kolejna rzecz, którą można nagiąć, jeśli jesteś na tyle bystra, żeby ci to przyszło do głowy.
— I będę spotykać się z ludźmi.
— To zależy od pracy. — Przez moment ma niepewną minę. — Przeważnie są tylko zombiaki… ale starają się, żeby w każdym miejscu pracy było przynajmniej dwóch ludzi. No i są goście, klienci… Ale całość jest bardzo nudna. Nie myślałem, że to cię zainteresuje.
— Na pewno nie będzie tak otępiająca jak to! — Zaciskam pięści.
— Nie wiadomo. — Kręci głową. — Praca w ciemnych wiekach przeważnie była bezsensowna, nieprzyjemna, a czasem i niebezpieczna.
— Na pewno nie będzie tak niebezpieczna dla mojego zdrowia psychicznego jak nicnierobienie.
— Cała Reeve. — Sam uśmiecha się promiennie. Rzadko widzi się taką minę. Sprawia, że naprawdę zazdroszczę tej szczęściarze, którą zostawił na zewnątrz. — Zrobię ci jeszcze drinka, potem skombinuję coś na kolację. A może zjemy coś na mieście? Raz można.
— Ja bardzo chętnie — zgadzam się z zapałem. — Raz można.
Wcześnie nad ranem budzi mnie jeden z moich stałych koszmarów.
Mam ich kilka. Ten wyróżnia się jakością wizualizacji. Jestem neomorfem, znów mężczyzną, o mniej więcej ortohumanoidalnym planie ciała, chociaż z licznymi usprawnieniami — mechabolicznymi podsystemami działającymi już na poziomie pojedynczych komórek. Zamiast jelit mam miniaturowe nuklearne ogniwo energetyczne. Trzy serca pompujące różne płyny ustrojowe, skórę wzmocnioną siatką z diamentowego włókna i mogę przeżyć w próżni wiele godzin. To wszystko wiąże się z rolą żołnierza w służbie Kotów Linebargera, jestem bowiem czołgiem.
Jednakże ten sen nie dlatego jest koszmarem.
Kampania trwa od jeden koma jeden megasekundy i choć my — moja jednostka — w normalnych warunkach też nie śpimy, obecnie jesteśmy pod silnym wpływem toksyn zmęczeniowych. Nasze manewry, odbywające się z dużą szybkością, trwają już dwanaście dni. Działania wojenne wobec tego ustroju zaczęły się zaraz po tym, jak Najwyższe Dowództwo wprowadziło statki na orbitę wokół jednego z ich centralnych węzłów komunikacyjnych. Sześciopalczaste Zielone Królestwo szczególnie uparcie trzyma się swoich zakażonych asemblerów, które są wciąż zainfekowane cenzorobotami Osobliwej Żółcieni i zarażają każdego, kto przez nie przejdzie. To jeden z ostatnich bastionów strony przegrywającej; utrzymali się długo po tym, jak inne przyczółki cenzorów padły ofiarą naszych manewrów, dzięki swojej fanatycznie uwstecznionej topologii sieci i cwanej siatce wewnętrznych firewalli. Namierzyliśmy jednak, gdzie w realnej przestrzeni mieści się jeden z ich głównych przekaźników, co oznacza, że jeśli tylko zdołamy dostać się do środka, możemy wykorzystać ogromną liczbę rozchodzących się stamtąd połączeń. A moja jednostka jest ostrzem, które zadaje cios.
Wektor ataku to jeden koniec bramki T o promieniu dziesięciu metrów, rozpędzonej do około trzydziestu procent szybkości światła i spadającej swobodnie przez lodowate peryferia chmury kosmicznego śmiecia orbitującej wokół brązowego karła Epsilon Indi B. EI-B jest niewiele większy od gazowego olbrzyma, a temperatura jego powierzchni nie przekracza tysiąca stopni Kelvina — kiedy dociera się do jego halo, o parę minut świetlnych, gwiazda jest już prawie niewidoczna. Wokół, w mroźnej izolacji orbitują ciała kometarne, zimne jak głębia przestrzeni międzygwiezdnej.
Nasza szturmowa bramka jest wyłączona, a więc niewykrywalna. W ciągu paru sekund wdryfowuje w strefę obrony orbitalu Sześciopalczastego Zielonego Królestwa i przelatuje w odległości niecałych pięćdziesięciu kilometrów od olbrzymiego walca, absurdalnie blisko, a jednak bardzo trudna do zauważenia. A kiedy rozbłyskuje, kilka jednostek, wśród nich moja, wykonuje ekspresowy desant przez drugi koniec tunelu. Z punktu widzenia obrońców, pojawiamy się znikąd na ich progu. A z naszego punktu widzenia, to śmiertelna pułapka.
Pokonanie pięćdziesięciu kilometrów do habitatu zajmuje nam pięćdziesiąt sekund. Leżymy rozpłaszczeni w klatkach akceleracyjnych, cały czas wytracając prędkość, a nasze kombinezony robią zwody, uniki, plują głowicami wsparcia penetracyjnego, wabikami i bombami z laserami gamma. W ciągu tych pięćdziesięciu sekund tracimy w ogniu obrony orbitalu osiemdziesiąt procent stanu osobowego. To istna rzeźnia, ale i tak mamy szczęście — przeżywamy tylko dlatego, że pracujemy dla Kotów Linebargera, a oni specjalizują się w szaleństwie stosowanym. Wszyscy wiedzą, że tylko wariat atakowałby od strony otwartego kosmosu, więc Zielonopalczaści skupili dziewięćdziesiąt procent siły ognia wewnątrz orbitalu, wycelowanej w wyloty swoich długodystansowych bramek T, a nie na zewnątrz routera, w stronę kosmicznego pustkowia.
Przez większość podejścia jestem nieprzytomny, moje wrażenia zmysłowe są rejestrowane przez czujniki na kombinezonie i buforowane do natychmiastowego wrzucenia w pamięć, kiedy ciało mi się odeszkli i przejmę nad nim kontrolę. W jednej sekundzie leżę i zamyka się nade mną kombinezon, w kolejnej już stoję w ruinach śluzy na orbitalu Zielonopalczastych, a wspomnienia o obłąkanym szturmie ożywają mi w głowie, kiedy wyciągam miecz, podłączam sterowanie miotaczy do systemu śledzenia gałek ocznych, wydzielam kolejną porcję ablacyjnej piany i ruszam do kwater mieszkalnych.
Przewijamy do przodu:
Kiedy opanujemy ustrój, ciężko będzie poradzić sobie z cywilami, bo wszyscy są ocenzurowani przez Osobliwą Żółcień — jej pierwotną wersję, z ładunkiem cenzorskim, a nie późniejsze, poprzerabiane przez rozmaitych inkwizytorów i myślowych dyktatorów. Ten ładunek nie tylko kasuje zapisy pamięci dotyczące rzeczy zakazanych — czasem zostawia także w umysłach ofiar zarodniki, a w netlinkach swój sektor startowy: później, kiedy transferują się przez podatną bramkę A, potrafi się zbudzić i ją zainfekować. Musimy zatem znaleźć wszystkich ludzi na pokładzie habitatu, na który właśnie wdarliśmy się za pomocą mieczy i miotaczy, a potem przepuścić ich przez nasze prymitywne bramki oczyszczające.
I tu właśnie do akcji wchodzi logika snu: ich bramki to zaawansowane technicznie, eleganckie wytwory dojrzałej technognozy. A nasze są byle jakie, ręcznie poskładane z byle czego w ciągu dziesiątków megasekund, z wykorzystaniem całej ocalałej wiedzy. Zmontowaliśmy je w potwornym pośpiechu, kiedy uświadomiliśmy sobie, jak daleko sięga zakażenie — generalnie objęło wszystkie bramki A całej Republiki Byt — więc są byle jakie, nieefektywne i powolne. Działają, ale niezbyt szybko. Teraz chodzą w trybie jednokierunkowym, dezasemblując i zapisując obywateli, żeby później przebadać ich na wirusy i zreinkarnować. A musimy działać szybko, bo nie zabezpieczyliśmy wszystkich podejść, inne węzły Sześciopalczastego Królestwa kontratakują ze wściekłą desperacją.