Po jakichś pięciu tysiącach sekund zbierania szarpiących się cywili i przepuszczania ich przez bramki major Nordak śle mi nowe rozkazy. „Ciała nas opóźniają” — przesyła. „Zbierajcie tylko głowy. Jak opanujemy sytuację, wszystkich powskrzeszamy”.
Na Pokładzie J, na placu, gdzie ich gromadzimy, stoi teraz, kotłujący się w dezorientacji i przestrachu olbrzymi tłum cywili. Dwójka z nas wyciąga ich po jednym przez drzwi, mówiąc, że wysyłamy ich na przetwarzanie. Niektórzy nie chcą iść, nie ma jednak sensu kłócić się z czołgiem w pełnym rynsztunku, więc, chcą czy nie chcą, idą z nami, a ich los w rezultacie różni się tylko obrażeniami i złamanymi kończynami. Zabieramy ich za wewnętrzne drzwi, które nie otwierają się, dopóki nie zamknęły się wewnętrzne. Wtedy to już wszyscy się bronią, widzą czekających po drugiej stronie mnie i Loral, z bramką szturmową, mieczami i górą szczątków.
Co jakiś czas się zmieniamy, bo robota jest ciężka i stresująca. Łapię szarpiącą się ofiarę, może to być pulchna ortohumanoidalna kobieta albo cherlawy facecik, któremu naprawdę przydałoby się nowe ciało — niektórzy żyli na dziko, z obawy przed Osobliwą Żółcienią, odmawiając przechodzenia przez bramki A, aż faktycznie się zestarzeli. Obezwładniam ich, kładę na śliskiej od krwi podłodze. Kiedy Loral opuszcza im na kark worpalny miecz, pomiędzy siódmym kręgiem szyjnym i pierwszym piersiowym, zwykle drą się albo i sikają w spodnie. Drgnięcie palca na przycisku, kolejna porcja krwi tryska i rozchlapuje się wszędzie, gdzie można sobie wyobrazić, wrzask ustaje. Loral unosi miecz, ja puszczam ciało i gonię za głową, która przeważnie jest przemoczona do nitki, a powieki drgają od poamputacyjnego wstrząsu. Nisko i najszybciej jak umiem rzucam głowę do bramki A, która połyka ją, przetwarza oraz, mamy nadzieję, rejestruje, zanim wda się trwała depolaryzacja i osmotycznie spowodowana apoptoza. Wtedy Loral chwyta porzucone ciało i ciska je na stertę w kącie, którą kolega z oddziałów specjalnych wywozi co jakiś czas wózkiem widłowym, a ja miotam się po podłodze ze szczotką, w przegranej bitwie z krwią tworzącą kałuże wokół naszych nóg.
To obrzydliwa i nieprzyjemna robota — choć wczuliśmy się w rytm i pracujemy najszybciej jak się da, średnio i tak wychodzi nam ledwo jeden cywil na pięćdziesiąt sekund. Robimy to już od stu kilosekund, jako jeden z ośmiu zespołów — i w tę dobę przetworzyliśmy może z szesnaście tysięcy ludzi. A mój osobisty pech polega na tym, że kiedy otwierają się drzwi i goście z drugiej strony ciskają nam kolejne ciało, wierzgające i drące się na całe gardło, to następuje moja kolej, by użyć miecza, a Loral, by trzymać; już unosząc klingę, patrzę w przerażoną twarz i zależnie od wariantu koszmaru widzę tam własną, albo, co gorsza…
…Kay…
…i już siedzę na łóżku, tłumiąc wrzask, ktoś tuli mnie w ramionach, jestem pokryta zimnym potem i cała dygocę. Powoli uświadamiam sobie, że jestem w łóżku i że skopałam kołdrę. Na zewnątrz świeci księżyc, jestem w Ustroju YFH i niezależnie, jak źle się sprawy mają w dzień, to i tak nie mają startu do tego, co się dzieje w moich snach. W głębi gardła cichutko kwilę.
— Wszystko dobrze, już nie śpisz, nie mogą nic ci zrobić. — Sam gładzi mnie po ramionach.
Tulę się do niego i udaje mi się zmienić kwilenie w westchnienie. Serce mi wali jak jeden z tych młotów, którymi remontuje się tutaj drogi, a skórę mam całą lepką. Obejmuje mnie mocniej ramieniem.
— Chcesz o tym pogadać? — szepcze.
— To… — coś strasznego… — …prześladujący mnie sen. Coś ze wspomnień… — pewnie nie do końca wyciętych — …z poprzedniego życia. Coś, czego chciałam się pozbyć, teraz wróciło i mnie prześladuje. — Mówię z przerwami, bo w ustach czuję zgniliznę i nie jestem jeszcze całkiem przytomna, tylko wypłoszona ze snu przez cienie własnej przeszłości. Co on tu w ogóle robi?
— Rzucałaś się, jęczałaś i gadałaś przez sen — mówi. — Przestraszyłem się, że masz atak padaczki.
To nie jest aż takie rzadkie, nawet w tej epoce. Unoszę się na ręce, ale nie odsuwam od niego. Wysuwam natomiast drugie ramię spod pościeli i obejmuję go mocno.
— Dużo mi wycięli podczas operacji — mówię wolno. — Jeśli to fragment tego, to szkoda, że też nie przepadł.
— Już go nie ma — odpowiada Sam uspokajającym tonem, a ja mocno go obejmuję.
Jest wielki, stateczny, poważny i solidny. Poważny Sam. Wtulam twarz we wgłębienie na jego szyi i zaciągam się mocno, raz, drugi. Obejmujące mnie ramię jest silne, pewne. Pewny Sam. Dygocą mi żebra, gdy powstrzymuję nerwowy śmieszek.
— Co tam? — pyta.
— Nic — odpowiadam jego szyi.
Obudziłam się na tyle, żeby zauważyć, że nie tylko ja w tym domu śpię nago. Nie przejmuję się tym — ufam mu, że nie będzie brać mnie siłą, że nie zrobi nic, czego bym nie chciała. Jakimś sposobem przekroczył próg dzielący niepewnego nieznajomego od przyjaciela, a ja nie zauważyłam kiedy. Teraz nie chcę zostać sama, więc to najbardziej naturalna rzecz na świecie: obejmować go, przesuwać mu ręką po grzbiecie, wtulać twarz w jego szyję i wdychać jego naturalny zapach.
— Zostaniesz? Nie chcę być sama.
Spina się lekko, potem jednak czuję, jak przesuwa mi pieszczotliwie dłonią po plecach, po kręgosłupie. Zapadam się w jego objęcia. Jest taki żywy — żywe przeciwieństwo wszystkiego z mojego krwawego snu. Spałam sama i właściwie nikogo nie dotykałam, nie mówiąc już o pieprzeniu się, od co najmniej miesiąca, nie dziwi mnie zatem w najmniejszym stopniu to, że robię się podniecona, zmysłowa, pragnę więcej dotyku, więcej kontaktu, więcej zapachu. Liżę jego skórę u nasady szyi, wsuwam mu jedną dłoń między nogi, a to, co tam znajduję, nie jest żadnym zaskoczeniem — on od miesiąca też żyje w świecie tych wyrzeczeń.
— Nie… — mruczy, ale ja nie słucham.
Sunę twarzą w dół po jego piersi, całując go i jednocześnie pieszcząc to, co w dole zadaje kłam jego brakowi zainteresowania.
Sam starał się nie angażować, bo pozostawił w prawdziwym świecie ukochaną, a ja przez własną dumę i śledzące moją punktację pazerne oczy. Rano pewnie będziemy tego żałować, teraz jednak jestem pijana jego dotykiem. Ocieram się policzkiem o jego udo i liżę go łapczywie, czując dłonie we włosach…
— Nie. — Jakby się wahał.
Biorę go do ust jak najgłębiej. Brzmi, jakby się dusił.
— Nie, Reeve, przestań…
Nie przestaję: liżę i pieszczę go dalej. Nabiera powietrza jakby miał coś powiedzieć, ale wydaje tylko delikatny jęk i kończy — kompletna antykulminacja. Za szybko, nie? I już stoi po drugiej stronie łóżka, plecami do mnie, z przygarbionymi ramionami.
— Prosiłem, żebyś przestała — mówi ponuro.
Ja dopiero po chwili odzyskuję mowę.
— Chciałam… — Mam gorzki posmak w ustach. — Chcę, żebyś był zadowolony. — Jeśli mam się poddać i upokorzyć na oczach punktociągów, to chociaż cisnę im to w twarz.
— Nie tak to trzeba było zrobić. — Jest skrępowany, broni się, jakbym zrobiła mu coś złego. — Myślałem, że mamy umowę.
Zsuwa się z łóżka i wymyka drzwiami, zanim przyjdzie mi do głowy jakaś odpowiedź. Unika mojego wzroku, a po minucie czy dwóch słyszę, jak odkręca prysznic.
Jestem już całkiem rozbudzona, naciągam więc szlafrok, żeby zejść na dół i zrobić sobie kubek kawy zamiast mycia zębów — nie ma mowy, żebym weszła do łazienki, kiedy Sam trudzi się nad zmyciem z siebie mojej śliny. Mam jeszcze trochę dumy i zdaje się, że nie mogłabym teraz na niego nie wrzasnąć. A gdzie twoja samokontrola, co? Ciągle tylko chwali się tą fantastyczną ukochaną, którą poznał na zewnątrz, ale nie jest na tyle dumny, żeby nie dać sobie obciągnąć — dopiero potem nagle staję się nieosobą. Mogłabym go za to znienawidzić. Siedzę jednak w kuchni, ze stygnącą kawą, i czekam, aż prysznic ucichnie, a światło na górze zgaśnie. Wtedy idę na palcach do łóżka. Leżę i rozmyślam prawie do świtu, zachodząc w głowę, co mnie opętało. W końcu postanawiam nie proponować mu więcej żadnych intymności, dopóki nie będę miała okazji napluć przy nim w twarz jego wyimaginowanej ukochanej. Wtedy wreszcie zasypiam.