Następnego dnia nie ruszam się z łóżka, dopóki Sam nie wyjdzie do pracy. I zaraz potem dzwonię do Izby Handlowej. Zombiak, który odbiera, wydaje się tylko odrobinę rozumny, ale zgadza się przysłać po mnie taksówkę następnego dnia rano. Wychodzę na dwór i biegam tam i z powrotem ulicą aż do wyczerpania — co teraz trwa o wiele dłużej — a potem idę pod prysznic. Przez resztę dnia siedzę w garażu i próbuję coś zrobić z kuszą. Wcale mi nie idzie. Zastanawiam się, po co się tak męczę: przecież i tak nie będę do nikogo strzelać?
Zostawiam Samowi na wpół rozmrożoną pizzę i karteczkę wyjaśniającą, jak ją odgrzać. Kiedy wracam do domu, jest już ciemno. Zaszył się w salonie przed telewizorem, nie ma więc żadnego problemu, żeby przekraść się na górę i pójść spać, nie oglądając go. Łatwizna, teraz, gdy unikamy się nawzajem.
We śnie męczą mnie koszmary. Tym razem inne, o wiele mniej wyraziste niż tamta rzeźnia, ale w pewnym sensie nawet bardziej niepokojące. Wyobraź sobie, że jesteś detektywem czy jakimś innym śledczym. I szukasz ludzi, złych ludzi, którzy kryją się w cieniu. Popełnili straszne zbrodnie, lecz zmienili wszystkim wspomnienia, żeby nikt nie pamiętał, co zrobili i kim są. Ty także nie wiesz, co zrobili i kim są, ale twoim zadaniem jest ich znaleźć i doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości, tak aby oni sami, i nikt inny, już nigdy nie zapomnieli, co popełnili i jakie były konsekwencje ich uczynków. Jesteś więc detektywem, łazisz po mrocznych zakamarkach ustrojów w poszukiwaniu tropów, nie wiesz jednak, kim jesteś ani dlaczego zlecono ci to zadanie. Równie dobrze mógłbyś być jednym z tych zbrodniarzy. Sprawili, że wszyscy zapomnieli, kim są i co zrobili. Przecież mogli zrobić to także sobie, prawda? Możesz być winny zbrodni tak potwornej, że jest bezimienna i wszyscy o niej zapomnieli, a jednak nieubłagana logika śledztwa zmusza cię do aresztowania samego siebie i oddania się pod Sąd Najwyższy. Zostaniesz osądzony i otrzymasz wyrok za zbrodnię, której nie rozumiesz, której popełnienia nie pamiętasz, a kara będzie przekraczać ludzkie pojęcie — skażą cię na błądzenie po mrocznych zakamarkach ustrojów jak duch odarty z większości wspomnień, poza niezmywalnym piętnem twojego pierworodnego grzechu. W ramach odkupienia za dawne uczynki każą ci bowiem szukać najważniejszego ze zbrodniarzy. Znajdziesz trop, pewnego dnia trafisz i na niego we własnej osobie, a kiedy wyciągniesz rękę, żeby chwycić go za ramię, okaże się, że patrzysz z tyłu na samego siebie…
Budzę się w środku nocy spocona, czując mdłości. Sama nie ma. Przez chwilę mnie to złości, nie zgadzam się na jego nieobecność, potem jednak myślę: Co ja zrobiłam swojemu jedynemu przyjacielowi? Do świtu zalewam poduszkę gorzkimi łzami.
Ale następnego dnia rano zaczynam nową pracę.
8. Kwestia dzieci
Taksówka, która zawozi mnie do Izby Handlowej, przyjeżdża pół godziny po wyjściu Sama. Jestem gotowa i czekam na nią, ale cały pomysł napawa mnie nerwowością. W pewnym sensie to konieczność — utwierdzenie mojej niezależności od Sama, dodatkowe źródło dochodów, spotkania z innymi więźniami, wyłamanie się z samotnej koleiny niepracującej żony — choć pod innymi względami decyzja jest wątpliwa. Nie mam pojęcia, co dla mnie znajdą, będzie to mi zajmować sporo czasu, pewnie będzie nudne i bezcelowe i choć poznam nowych ludzi, możliwe także, że znienawidzę ich od pierwszego wejrzenia. Coś, co wydawało się z początku świetnym pomysłem, teraz potwornie mnie stresuje.
Taksówkarz oczywiście nie jest tu przydatny — nic mi nie powie.
— Izba Handlowa — obwieszcza. — Proszę wysiadać.
Wychodzę więc i ruszam do imponującego gmaszyska po prawej, z obrotowymi drzwiami zrobionymi z drewna i mosiądzu, mając nadzieję, że nie widać mojej niepewności. Podchodzę do recepcjonistki.
— Jestem Reeve. Jestem umówiona o, eee… dziesiątej z panem Harshawem.
— Proszę wchodzić — odpowiada zombiaczka, wskazując drzwi z matową szybą i złoconymi literami u góry.
Stukając obcasami na kamiennej posadzce, idę do nich i otwieram.
— Pan Harshaw? — pytam.
W pokoju dominuje szerokie biurko z drewna, na blacie ma prostokąt barwionej, zakonserwowanej skóry z jakiegoś dużego roślinożercy. Ściany także są wyłożone drewnem, na hakach pod sufitem wiszą prymitywne, nieruchome fotografie, certyfikaty i grupowe zdjęcia ściskających sobie dłonie mężczyzn w ciemnych garniturach. Za biurkiem siedzi starzejący się facet w ciemnym garniturze, z głową niemal pozbawioną włosów i rozszerzający się w talii. Unosi się lekko, kiedy wchodzę, wyciąga dłoń. Zombiak? — zastanawiam się z powątpiewaniem.
— Dzień dobry, Reeve. — Głos ma zrelaksowany i pewny siebie. — Siądziesz?
— Jasne. — Siadam na krześle po drugiej stronie biurka i zakładam nogę na nogę, przyglądając mu się.
Odrobina zainteresowania — patrzy na mnie, przypatruje się mojemu ciału — co znaczy, że jest prawdziwy. Zombiaki nie są tak zaprogramowane.
— Jak to możliwe, że nie widziałam pana w kościele?
— Jestem z obsługi — odpowiada gładko. — Papierosa? — Wskazuje jedno z drewnianych pudełeczek na biurku.
— Niestety, nie palę — mówię, odrobinę sztywno. Nie cierpię zapachu, bo szkodliwe to nie jest, prawda?
— To dobrze. — Sam bierze jednego, zapala go i z namysłem zaciąga się dymem. — Pytała pani wczoraj o wolne miejsca pracy. Tak się składa, że mamy jedno, które prawdopodobnie będzie pani odpowiadać — pozwoliłem sobie przejrzeć pani akta — ale akurat wyklucza osoby palące.
— O? — Unoszę brew. Nie spodziewałam się tu pana Harshawa z obsługi, przygotowywałam się na rozmowę z durnym zombiakiem, interfejsem do bazy danych z wakatami.
— W Miejskiej Bibliotece. Będzie pani pracować tylko trzy dni w tygodniu, ale po jedenaście godzin. Zalety: będzie pani praktykantką. Wady: na początku wynagrodzenie nie jest zbyt wysokie.
— A co tam trzeba robić? — pytam.
— Jak to w bibliotece. — Wzrusza ramionami. — Układanie książek. Rejestrowanie wypożyczeń, wysyłanie upomnień, zbieranie kar. Pomoc w znajdowaniu książek i informacji. Organizowanie regałów i opisywanie nowych tytułów, kiedy przychodzą. Będzie pani podlegać Janis z kohorty nr 1, która jest bibliotekarką od samego początku. Będzie musiała wziąć wolne i dlatego trzeba wyszkolić kogoś na jej miejsce.
— Wolne? — Patrzę nań ze zdziwieniem. — Dlaczego?
— Będzie mieć dziecko — odpowiada i puszcza pod sufit idealne kółko z dymu.
Z początku nie rozumiem, co mówi, tak obce jest mi to pojęcie.
— Ale czemu musi brać wolne, żeby…
Teraz z kolei on patrzy na mnie ze zdziwieniem.
— Bo jest w ciąży.
Przez moment jakby świat wirował wokół mnie. Dzwoni mi w uszach, miękną mi kolana. Na szczęście, siedzę. Potem zaczynam składać to w całość i uświadamiam sobie, o co chodzi. Janis jest w ciąży — płód rośnie w niej jak otorbiony nowotwór, dokładnie tak, jak inkubowano ludzkie młode w dzikich czasach, przed cywilizacją. Pewnie uprawiali z mężem seks, a ona była płodna.