— To musiała być… — mówię, a potem zakrywam usta. Płodna.
— Tak, oboje z Normem bardzo się cieszą — mówi pan Harshaw, kiwając z entuzjazmem głową. Jakby czuł satysfakcję. — Wszyscy bardzo się cieszymy, chociaż to oznacza, że musimy wyszkolić bibliotekarkę na zastępstwo.
— Ja chętnie zobaczę, to znaczy spróbuję — zaczynam w zdenerwowaniu, cały czas myśląc: Powiedziała lekarzom, że chce być płodna?
Albo — do głowy wkrada mi się okropne podejrzenie — może wszystkie od razu jesteśmy płodne? Pamiętam, że menstruacja to był jakiś metaboliczny objaw typowy dla prehistorycznych samic, ale dotąd jeszcze to do mnie nie dotarło. Rodzenie dzieci jest trudne — wymaga intensywnej pomocy lekarskiej — a hodowanie ich we własnym ciele jest jeszcze trudniejsze. Sama idea, że ortohumanoidalne ciała, w które nas tu powtykali, są aż tak orto, że mogą automatycznie generować kolejne, przypadkowe istoty ludzkie, jest wręcz przerażająca. Ciemnowieczni lekarze chyba nie mieli inkubatorów, więc jeśli zajdę w ciążę, to może naprawdę będę musiała przejść poród. A przecież Sam i ja mieliśmy…
— Przepraszam, gdzie jest toaleta? — pytam.
— Drugie drzwi po lewej. — Pan Harshaw uśmiecha się, kiedy tam pędzę.
Gdy wracam po pięciu minutach, nadal się uśmiecha, zmuszając mnie do przybrania maski opanowania, zanegowania skurczy żołądka, które pogoniły mnie do toalety.
— Dobrze się pani czuje? — pyta.
— Teraz tak — odpowiadam. — Przepraszam, chyba zaszkodziło mi jakieś jedzenie.
— Nic nie szkodzi. Może pojedzie pani ze mną? Pokażę pani bibliotekę i zapozna się pani z Janis, zobaczymy, czy się polubicie.
Kiwam głową, wychodzimy i łapiemy taksówkę. Chyba zachowuję się całkiem dobrze, jak na kogoś, komu właśnie wywrócono światopogląd do góry nogami i walnięto go młotkiem. Ile rośnie taki noworodek? Ze trzydzieści mega? Nadaje to eksperymentowi całkiem nowe oblicze. Mam smutne przekonanie, że gdzieś musiałam się na to zgodzić. Gdzieś w umowie, którą podpisałam, była ukryta napisana drobnym drukiem klauzula, którą można zinterpretować jako moją zgodę na płodność, zajście w ciążę w razie konieczności i urodzenie dziecka podczas eksperymentu. Taki syfiasty trik, który Fiore i jego kumple z uśmiechem nam sprzedali, kiedy się go nie spodziewaliśmy.
Po paru minutach uświadamiam sobie, że obiecany nadzór niezależnej komisji etycznej nie jest wart złamanego… czegokolwiek. Ekstremalny scenariusz: wszystkie kobiety zachodzą w ciążę i rodzą dzieci, co sprawia, że eksperymentatorzy są odpowiedzialni za opiekę nad jakąś setką niemowląt, z których żadne nie udzieliło zgody na wychowywanie się w symulacji środowiska ciemnych wieków, bez dostępu do porządnej opieki medycznej, edukacji czy socjalizacji. Każda odpowiedzialna komisja etyczna zesrałaby się na miejscu, gdyby przedłożyć jej propozycję takiego eksperymentu. Podejrzewam więc, że ta tutaj albo nie jest szczególnie etyczna, albo w ogóle nie istnieje.
Rozmyślam o tym, kiedy pan Harshaw poleca zombiakowi zawieźć nas do biblioteki miejskiej. Znajduje się ona w okolicy, w której dotąd nie byłam, w tym samym kwartale co ratusz i coś, co pokazuje mi pan Harshaw i nazywa komisariatem policji.
— Komisariat? — pytam, patrząc tępo.
— Tak. Budynek, gdzie siedzi policja. — Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym nie miała wszystkich klepek.
— Wydawało mi się, że tu jest za mała przestępczość, żeby była potrzebna policja — mówię.
— Na razie tak — odpowiada z nieodgadnionym uśmiechem. — Ale to się zmienia.
Biblioteka to niski murowany budynek ze szklanym frontonem, przez który wchodzi się do recepcji, obrotowe bramki obok prowadzą do kilku wielkich sal z regałami. Na wszystkich półkach stoją książki — arkusze głupiego papieru w okładkach. A półek jest cała masa. Właściwie nigdy w życiu nie widziałam tylu książek naraz. To istny paradoks. Netlink, gdyby działał, mógłby na kiwnięcie palcem ściągnąć milion razy tyle informacji. Ale w tym zubożałym informacyjnie społeczeństwie, do którego nas wtłoczono, te rzędy martwych drzew stanowią całe bogactwo dostępnej ludzkiej wiedzy. Wygląda na to, że wolno nam korzystać tylko z tych statycznych, prymitywnych bazgrołów.
— Kto ma do tego dostęp? — pytam.
— Tłumaczenie procedur zostawię Janis — mówi Harshaw, przesuwając dłonią po lśniącej łysinie — ale każdy, kto chce, może brać, wypożyczać, książki z wypożyczalni. Trochę inaczej jest z czytelnią i jest jeszcze księgozbiór prywatny. — Odchrząkuje. — Te materiały są tajne i nie wolno wam wypożyczać ich nikomu nieuprawnionemu. Brzmi to bardzo dramatycznie, lecz nie ma w tym szczególnej tajemnicy. Po prostu, żeby nie łamać protokołu i nie wprowadzać tu nowoczesnych urządzeń do zarządzania wiedzą, sporo dokumentacji naszego projektu prowadzimy na papierze i kiedy z niego nie korzystamy, trzeba go gdzieś trzymać. A biblioteka jest w sam raz. — Przytrzymuje mi drzwi. — Znajdźmy Janis, dobra? Potem pójdziemy na obiad. Porozmawiamy, czy chcesz tu pracować, a jeśli tak, powiem ci o wynagrodzeniu i warunkach pracy, a potem, jeśli się zgodzisz, ustalimy, kiedy zaczniesz się przyuczać.
Janis jest chudą blondynką o wymizerowanej twarzy, ze stale zaniepokojoną miną. Ma długie, kościste dłonie, które trzepocą jak uwięzione owady, kiedy coś mi tłumaczy. Po machinacjach Jen jest jak powiew świeżego powietrza. Pierwszego dnia przychodzę do pracy za wcześnie, ale ona już jest. Zabiera mnie do małego, ciemnawego pokoiku na zapleczu, za jednym z regałów. Podczas wczorajszego zwiedzania w ogóle nie podejrzewałam, że jest tam coś takiego.
— Tak się cieszę, że przyszłaś — mówi, klasnąwszy w dłonie. — Herbaty? Może kawy? Mamy jedno i drugie. — Włącza stojący w rogu elektryczny czajnik. — Ale ktoś musi niebawem przejść się do sklepu po mleko. — Wzdycha. — To jest pokój dla personelu. Można tu sobie odpocząć, kiedy nie ma klientów, albo w przerwie obiadowej, między dwunastą i pierwszą. Wtedy zamykamy. Albo można pójść coś zjeść na mieście. Tu jest też terminal do bibliotecznego komputera. — Wskazuje pudełkowate urządzenie podobne trochę do zabawkowego telewizora, podłączone spiralnym kablem do panelu z mnóstwem przycisków.
— To biblioteka ma komputer? — pytam zaintrygowana. — Nie można po prostu skorzystać z netlinka?
Janis rumieni się, policzki jej różowieją.
— Obawiam się, że nie. Musimy korzystać z tego tak samo jak starożytni, za pomocą klawiatury i ekranu.
— Ale wydawało mi się, że żadna z tych starożytnych maszyn myślących nie przetrwała, poza emulatorami. Skąd wiadomo, jak one fizycznie wyglądały?
— Nie jestem pewna. — Janis się zamyśla. — Wiesz, że do tej pory nie przyszło mi to do głowy? Nie mam pojęcia, jak to zaprojektowali! Pewnie jest to zakopane gdzieś w protokole eksperymentu — wszystko, co nie jest tajne, jest w komputerze, wystarczy poszukać. Ale wiesz co, teraz nie ma na to czasu.
Woda w czajniku się zagotowuje i Janis przez minutę nalewa ją do dwóch kubków pełnych granulek rozpuszczalnej kawy. Gdy stoi do mnie tyłem, przyglądam się jej dyskretnie. Jeszcze nie bardzo widać ciążę — choć zdaje się, że w okolicach talii widzę lekką wypukłość — ale sukienkę ma tak skrojoną, że trudno powiedzieć.
— Najpierw ci powiem, co się robi za głównym stołem w wypożyczalni. Trzeba rejestrować, kto co pożyczył, kiedy ma zwrócić, i tak dalej. To jest najprostsza rzecz, w sam raz na początek dla ciebie. A w ogóle — podaje mi kubek z kawą — to co wiesz o pracy w bibliotece?