Tego poranka dowiaduję się że „praca w bibliotece” obejmuje tak ogromny obszar zarządzania informacją, że podczas ciemnych wieków, nim biblioteki zaczęły się same organizować, ludzie poświęcali całe swoje (co prawda krótkie) życie na studiowanie teorii ich prowadzenia. Ani Janis, ani ja nie mamy choćby odrobiny kwalifikacji prawdziwego ciemnowiecznego bibliotekarza, wiedzy o ezoterycznych systemach katalogowania, słownictwa dotyczącego różnych stopni tajności informacji, ale damy sobie radę z prowadzeniem małej miejskiej biblioteczki i czytelni, potrzeba do tego tylko trochę krzątaniny i bardzo dużo cierpliwości. Wygląda na to, że mam trochę przydatnych w tej pracy umiejętności historyka, których w odróżnieniu od spawania łukowego sobie nie wymazałam. Pamiętam alfabet, od razu rozumiem system klasyfikacji dziesiętnej i że każda książka w kieszonce po wewnętrznej stronie okładki ma kartę, którą się zatrzymuje przy wypożyczeniu — to też ma sens…
Dopiero po południu, kiedy przyjęłyśmy pięć zwrotów i miałyśmy jednego gościa, który wypożyczył dwie książki (o kulturze azteckiej i żywieniu drapieżnych roślin), zaczynam się zastanawiać, po co Ustrojowi YFH coś tak egzotycznego jak pełnoetatowy bibliotekarz.
— Nie mam pojęcia — przyznaje Janis nad kolejnym kubkiem kawy w pokoju socjalnym, z nogami wyciągniętymi pod chwiejnym, drewnianym, pomalowanym na biało stołem. — Czasem jest trochę ruchu, poczekaj do szóstej, kiedy wszyscy wrócą do domu z pracy, wtedy przychodzi najwięcej klientów, ale tak naprawdę w ogóle nie jestem tu potrzebna. Zombiak spokojnie dałby sobie ze wszystkim radę. — Jakby się zamyśliła. — Chyba bardziej chodzi o znajdowanie pracy dla ludzi, którzy o nią poproszą. To jedna z wad całego eksperymentu. Tutejsza gospodarka nie działa w obiegu zamkniętym, więc jeśli nie będą stale zapewniać pracy, wszystko się rozleci. Zatem zrobiła się taka sytuacja: oni udają, że nam płacą, my udajemy, że pracujemy. Przynajmniej do czasu połączenia parafii.
— Połączenia? To ich jest więcej?
— Podobno tak. — Wzrusza ramionami. — Wprowadzają nas tutaj małymi grupami, żebyśmy poznali się z sąsiadami, zanim połączą całą społeczność i wszystko się rozleci.
— Trochę pesymistyczne nastawienie, co? — pytam.
— Może i tak. — Błyska zębami w słabym uśmiechu. — Ale realistyczne.
Chyba polubię Janis, mimo jej ironicznego poczucia humoru. Dobrze się przy niej czuję. Będzie nam się świetnie pracować.
— A inne rzeczy? To tajne archiwum? Komputer?
Macha ręką.
— Musisz wiedzieć tylko tyle: raz na tydzień przychodzi Fiore, trzeba mu otworzyć ten zamknięty pokój i zostawić go tam na godzinę czy dwie. A jeśli chce zabrać jakieś papiery, trzeba zapisać, co bierze, a potem przypominać mu, że ma to zwrócić.
— A ktoś inny?
— Hm. — Zastanawia się. — Jeśli pojawi się biskup, dajesz mu dostęp do wszystkiego. — Krzywi się. — A o komputer nie pytaj, nikt mi za wiele o nim nie powiedział i nie rozumiem, jak to działa. Ale, jeśli chcesz w nim pogrzebać, kiedy nie ma klientów, to proszę bardzo. Pamiętaj tylko, że wszystko jest logowane. — Patrzy mi w oczy. — Wszystko — powtarza z dyskretnym naciskiem.
Puls mi przyśpiesza.
— Na komputerze? Czy w ogóle?
— Wypożyczenia książek — mówi. — A może i na które strony ludzie zaglądają. Zauważyłaś, że wszystkie są w twardej oprawie? Zdziwiłabyś się, jak małe urządzenia szpiegowskie można zrobić nawet przy tutejszym poziomie techniki. Mogą być wbudowane w grzbiety i rozpoznawać, na której stronie otwiera się książkę. Bez naruszania protokołu.
— Ale protokół… — Urywam.
Telewizor nie wydaje się zbyt skomplikowany technicznie, choć czy faktycznie tak jest? Z czego się składa? Muszą być albo kamery, albo bardzo skomplikowany system wizualizacji…
— Wieki ciemne były nie tylko ciemne, ale i szybkie. Mówimy o okresie, kiedy nasi przodkowie przeszli od dodawania dwóch liczb na liczydle, do pierwszych maszyn emocjonalnych. Od znachorów z trującymi substancjami, którzy nawet gładko odciętej kończyny nie umieli przyczepić z powrotem, do regeneracji tkanek, pełnej kontroli nad genomem i proteomem oraz hodowania narządów na zamówienie. Od latania na orbitę rakietami do pierwszych wind orbitalnych. I wszystko to w niecałe trzy giga, po staremu dziewięćdziesiąt lat. — Przerywa, żeby upić łyk herbaty. — Bardzo łatwo nam nie doceniać tych starożytnych ortohumanoidów. Ale wystarczy trochę tu posiedzieć, żeby pozbyć się tego nawyku, a trzeba przyznać, że księża — eksperymentatorzy — są tu dłużej niż reszta. Nawet niż Harshaw, a on przecież pracuje dla nich. — Wymawia to imię z niesmakiem i zastanawiam się, co jej zrobił.
— Myślisz, że orientują się w tym wszystkim lepiej niż my? — pytam, zaintrygowana.
— Mowa. — (Tak, mówi „mowa”, wyraźnie wczuwa się w rolę, używając tego archaicznego slangu, jak ktoś z tamtych czasów). — Tu się dzieje znacznie więcej, niż widać na oko. Udało im się świetnie ustabilizować to społeczeństwo, przecież istnieje dopiero od pięciu mega. — Jej wzrok przeskakuje nagle ku narożnikowi pokoju, nad drzwi. Podążam za nią wzrokiem. — Po części dlatego, że wszystko widzą i wszystko słyszą, naszą rozmowę też. Po części.
— Ale to przecież nie wszystko?
Uśmiecha się do mnie enigmatycznie.
— Koniec przerwy. Wracamy do pracy.
W domu jestem późno, fizycznie zmęczona od ustawiania zwrotów i stania całymi godzinami za ladą. Wchodząc do środka, czuję dojmujący niepokój. W salonie pali się światło, słychać telewizor. Idę najpierw do kuchni, żeby coś zjeść, i tam znajduje mnie Sam.
— Gdzie byłaś? — pyta.
— W pracy. — Ze znużeniem atakuję puszkę z zupą i bochenek chleba.
— A. — Pauza. — I co tam robisz?
Schował masło do lodówki, więc jest twarde jak kamień.
— Przyuczam się na nową bibliotekarkę. Na razie będę pracować trzy dni w tygodniu, ale po jedenaście godzin.
— Aha.
Nachyla się, żeby włożyć do zmywarki brudny talerz. powstrzymuję go w ostatniej chwili — w środku są czyste naczynia.
— Nie, najpierw trzeba to wyjąć.
— Hm. — Wygląda na zirytowanego. — Czyli potrzebują nowej bibliotekarki?
— Tak. — Chyba nie muszę mu się tłumaczyć? Chyba, nie?
— Znasz Janis?
— Janis… — Zastanawia się. — Nie. Nawet nie wiedziałem, że tu jest biblioteka.
— Za parę miesięcy odejdzie i musi ją ktoś zastąpić.
Zaczyna wyjmować naczynia z górnego kosza zmywarki i ustawiać je na blacie.
— Nie podoba jej się ta praca? Jeśli jest taka kiepska, to czemu ją wzięłaś?
— To nie o to chodzi. — W końcu udaje mi się przelać zupę z puszki do rondla na żarzącym się czerwono palniku. — Odchodzi, bo jest w ciąży. — Odwracam się, żeby spojrzeć na jego minę.
Skupia się na zmywarce, nie zwraca na mnie uwagi. Podejrzewam, że dalej jest zły.
— W ciąży? Hm. — Jest trochę zaskoczony. — Kto by chciał mieć dziecko w tym…
— Sam, my jesteśmy płodni.
Udaje mi się w samą porę złapać talerze, które wyciągał. Prostuję się, o jakieś pół metra od jego nosa, a on jest zbyt zbity z tropu, żeby pamiętać, że ma unikać mojego spojrzenia.
— Jesteśmy płodni?
— Tak twierdzi Janis, a sądząc po jej stanie, prawdopodobnie wie, co mówi. — Patrzę na Sama spode łba, potem Wracam do rondla. — Podasz miskę? — T-tak… — Biedak chyba jest autentycznie wstrząśnięty. Nie dziwię mu się; ja miałam parę godzin, żeby to przemyśleć, a i tak jeszcze to do mnie nie dotarło.