Выбрать главу

— Tu gdzieś są…

— Pomyśl tylko. Zgodziliśmy się na ten eksperyment, wiedząc, że będzie trwał sto mega, prawda? Taka ciekawostka o bibliotekach: można w nich sprawdzać różne rzeczy. Ciąża u ludzi trwa dwadzieścia siedem do dwudziestu ośmiu mega. Wszyscy tu jesteśmy płodni, a jeszcze powiedziano nam, że za pieprzenie się dostajemy punkty do premii końcowej. Historyczne prawdopodobieństwo zapłodnienia u zdrowych ortosów uprawiających seks w płodne dni to około trzydziestu procent na jeden cykl miesięczny.

— Ale wiesz… rozumiesz, gdybyś… — Trzyma miskę przed sobą jak tarczę, jakby próbował się przede mną osłonić.

Wbijam w niego wzrok.

— Nie mów tego.

— Bo… — Przełyka ślinę. — Proszę.

Biorę miskę.

— Chyba wiem, co myślałaś, że powiem. Cofam to, chociaż wcale tego nie powiedziałem. W porządku? — Mówi to bardzo szybko, sklejając ze zdenerwowania słowa.

— Ale nie powiedziałeś.

Bardzo starannie odstawiam miskę, bo właściwie nie ma powodu, żeby rzucać nią w niego, a także dlatego, że, uspokoiwszy się odrobinę, widzę, że ma rację — nie powiedział, że gdybym go wtedy zerżnęła i zaszła w ciążę, byłaby to wyłącznie moja wina. Bystry Sam.

— Do kłótni trzeba dwojga. — Oblizuję usta. — Sam, przepraszam za tamtą noc. — Trudno przychodzą mi te słowa: — Nie powinnam była cię wykorzystywać. Miałam zły okres, ale to żadne usprawiedliwienie. Nie jestem… nigdy nie byłam za dobra w samokontroli, ale to się już nie zdarzy. — A jeśli się zdarzy, to na pewno nie będę cię tak przepraszać. — Bardzo cię lubię, choć wiem że nie za bardzo jesteś poli, a jeszcze to… to gówno… — Dygocą mi ramiona.

— Nie musisz przepraszać. — Robi krok naprzód i przytula mnie.

Naprawdę jest mi dobrze w jego ramionach.

— To również moja wina. Powinienem bardziej się kontrolować, zresztą wiedziałem, że zaczynasz się mną interesować, więc nie powinienem doprowadzać do sytuacji, w której mogłaś pomyśleć…

Czuję coś.

— Cholera! — krzyczę, puszczam go i się odwracam.

Zupa kipi na palnik i paskudnie śmierdzi. Wyłączam prąd, łapię rondel, żeby przenieść go w bezpieczne miejsce, potem rozglądam się za jakąś ścierką. Kiedy to robię, Sam, jak zombiak na priorytetowym programie, metodycznie rozładowuje zmywarkę i wstawia naczynia do szafek. W końcu udaje mi się wlać ocalałą zupę do miski i ułożyć na talerzu kromki chleba. Zachodzę przy tym w głowę, czemu od razu nie wstawiłam jej do mikrofalówki.

— Zanim uda mi się to zjeść, całkiem wystygnie.

— To przeze mnie. — Ma przepraszającą minę. — Gdybym ci nie przeszkodził…

— Uhm. — Co się z nami porobiło? Przepraszamy, że oddychamy? — Posłuchaj, mam pytanie. Wiesz, ta umowa, którą… eee… podpisywałeś… pamiętasz czy był tam maksymalny czas trwania eksperymentu?

— Maksymalny? — Wygląda na zaskoczonego. — Pisali tylko, że minimum sto mega. A bo co?

— To się trzyma kupy. — Biorę talerz, miskę i idę do salonu. — Ludzkie dzieci urodzone na dziko, w prymitywnych warunkach, potrzebują co najmniej pół giga, żeby osiągnąć dojrzałość.

— Czy ty… — idzie za mną —  …masz na myśli to, co mi się wydaje?

Odstawiam miskę i talerz na stolik obok kanapy i przysiadam na bocznym oparciu, bo jeśli siądę wprost na kanapie, zapadnę się w nią na dobre. — To może mi powiedz, co ci się wydaje?

— No, nie wiem. — To oznacza, że nie chce powiedzieć. Siada na drugim końcu, wytrzeszcza na mnie oczy. — Obserwują nas, nie? Przez cały czas. Myślisz, że to dobrze, rozmawiać o czymś takim?

Dmucham na zupę, żeby przyśpieszyć jej stygnięcie.

— Nie, ale nie ma też sensu popadać w paranoję. Jest nas tu co najmniej setka. To pewnie ze dwadzieścia razy tyle, co eksperymentatorów. Chcesz mi powiedzieć, że monitorują w czasie rzeczywistym wszystko, co do siebie mówimy, na bieżąco? Masa punktowanych zdarzeń w netlinkach jest wstępnie zaprogramowana — po prostu wyzwalamy je, coś robiąc. Ktoś ma orgazm w pobliżu małżonka, reaguje netlink. Paru zombiaków widzi, jak ktoś niszczy mienie albo zdejmuje publicznie ubranie, reagują netlinki. To nie oznacza, że ktoś siedzi w centrali i przez cały czas gapi się w monitory. Prawda?

(Chociaż jest to możliwe, skoro jesteśmy w panoptikonie prowadzonym nie przez nieudolnych naukowców, tylko przez szpiegów, ale jeśli istnieją, nie zamierzam im mówić, że to wiem. Nie ma mowy. Zwłaszcza że nie mam pojęcia, skąd to wiem).

— Ale jeśli nas obserwują…

— Posłuchaj. — Odkładam łyżkę. — Jesteśmy tu na minimum trzy lata, maksimum nikt nie podał i jesteśmy płodni. Dla mnie to wygląda, że ich celem jest wyhodowanie sobie populacji prawdziwych ciemnowiecznych osobników. Gdybyś zapomniał: jesteśmy w oddzielnym ustroju, co oznacza, że on ma granicę, której da się bronić — asembler, który wygenerował ciała, które mamy na sobie. Asemblery nie produkują po prostu rzeczy — działają też jak firewalle. Ustroje to de facto niezależne sieci gęsto połączone bramkami T i ograniczone firewallami, broniącymi ich granic przed wszystkim, co chce wejść przez długodystansowe bramki. Właściwie to one są granicami. Ale można mieć ustrój, który nie ma wewnątrz bramek T. W tym wypadku definiuje go nie wnętrze, lecz granica. Podlegamy tutaj regułom YFH. To przecież oznacza, że każda urodzona tutaj osoba będzie podlegać takim samym regułom, tak czy nie?

— A swoboda poruszania się? — Sam się denerwuje. — Przecież nie mogą ich zatrzymać, jeśli zechcą emigrować?

— Chyba że nie będą mieć pojęcia, że na zewnątrz jest jakiś wszechświat — mówię ponuro. Nabieram łyżkę zupy i krzywię się, parząc sobie podniebienie. — Au. Już teraz nie wolno nam gadać o poprzednim życiu. A jeśli przykręcą nam jeszcze śrubę i zaczną zabierać punkty za każde napomknienie o świecie zewnętrznym przy dzieciach albo publicznie? Jak ci nowi mają to wtedy rozpracować?

— To obłęd. — Sam kręci głową. — Po co komu coś takiego? Pierwotny cel eksperymentu nawet rozumiem, badanie ciemnowiecznych zachowań społecznych przez doświadczalną archeologię. Ale próba tworzenia całej populacji ortosów, zamkniętych w tej cudacznej symulacji, nie mających pojęcia, że to historyczna rekonstrukcja, a nie prawdziwy świat…

— Jeszcze nie mam pewności — odpowiadam ze znużeniem. — Jeszcze nie wiemy na pewno, że chodzi o coś takiego. I w tym sęk. Brakuje nam kluczowych danych.

— Racja, racja. — Ma udręczoną minę. — Myślisz, że ma to coś wspólnego z tym, że zgarniali ludzi bezpośrednio po operacji pamięci?

— Na pewno to też fragment układanki. — Patrzę na niego ponad zimnym rowem tektonicznym kanapy. — Ale tylko fragment.

Chciałam dodać „musimy się stąd wydostać” choć to już za mało. I mimo że powiedziałam już tyle publicznie, są rzeczy, o których nie zamierzam gadać. Na przykład, myślę że w ogóle nas stąd nie wypuszczą. Nie wiem, czy to się w ogóle skończy. Jeśli to prawda z tymi dziećmi, mogą być gotowi, żeby trzymać nas tu w nieskończoność. Albo i na gorsze rzeczy. I to pominąwszy najważniejsze z pytań: Po co to wszystko? I dlaczego akurat my?

Następnego dnia idę do pracy i dzień później także, a pod koniec trzeciego jestem wyczerpana. Wręcz zdruzgotana. Praca w bibliotece niby nie wygląda na ciężką, ale przez jedenaście godzin z godzinną przerwą na obiad można się zmęczyć. W ciągu dnia jest niemal pusto, mały szczyt przychodzi co wieczór, koło szóstej — wtedy muszę ganiać tam i z powrotem za kartami, przyjmować zwroty, pobierać kary i dbać o ogólny porządek. Rano natomiast popycham między regałami wyładowany książkami wózek, odkładając zwroty i ustawiając wszystko, czego klienci nie włożyli na miejsce. Jeśli zostanie trochę czasu, ścieram kurz z co brudniejszych półek.