Выбрать главу

— Skąd wiesz, że książki poznają, co się czyta? — pytam Janis w połowie drugiego poranka. — Weź tę na przykład. — Unoszę wielkie zielone, oprawne w płótno tomiszcze z tytułem w rodzaju Domowa uprawa warzyw.

— Zobacz. — Janis bierze książkę i odgina okładki do tyłu, tak że zgina się plastikowy ochronny grzbiet.

Patrzę.

— Oho. — Widzę coś jakby rozgniecioną muchę, dwa cienkie jak włos czułki biegnące do miejsca, w którym są zszyte kartki. — A to są…?

— Światłowody. Tak mi się wydaje. — Janis mruczy coś pod nosem, zamykając książkę i wsuwając ją z powrotem na wózek. — Raczej cię nie słyszą, ale wiedzą, na której stronie jest otwarte i śledzą ruch gałek ocznych. Eksperymentatorzy postarali się, żeby każdy miał inną twarz i parę działających oczu. To nie przypadek. Nie wszyscy starożytni tak mieli. Jeśli chcesz przeczytać coś w tajemnicy, potrzebne ci lustrzane okulary i stoper, żeby równomiernie przewracać strony.

— Skąd ty to wszystko wiesz? — pytam z podziwem. — Mówisz jak zawodowy… — Na końcu języka mam słowo „szpieg” ale połykam je z drżeniem.

— Zanim zgłosiłam się do kliniki, byłam detektywem. — Rzuca mi przeciągłe spojrzenie. — Prosiłam, żeby tej wiedzy nie usuwali. Pomyślałam, że może się przydać w nowym życiu.

— To co w takim razie… — Powstrzymuję się w samą porę. — Zapomnij, nieważne.

— Zdecydowanie. — Parska. — Wiesz co, mówią mi tutaj, że to normalne, żeby położyć się do szpitala na tydzień czy dwa przed porodem i zostać tam jeszcze przez parę tygodni po wszystkim. Może… mogłabym cię poprosić o przysługę? — pyta nieśmiało.

— A o co? Pewnie, że tak — odpowiadam obojętnie.

— Wygląda na to, że będę cały czas leżeć w łóżku i zdychać z nudów. Nie da się cały dzień oglądać telewizji, a Norm pracuje, więc nie dotrzyma mi towarzystwa. Mogłabyś mi przynosić co jakiś czas książki z biblioteki? Żebym tam nie zdurniała?

— No pewnie, z przyjemnością! — Mówię to całkowicie szczerze, bo tak myślę. Gdybym to ja wylądowała w jakimś ciemnowiecznym szpitalu na trzy czy cztery cykle, też bym chciała, żeby ktoś do mnie przychodził. — Powiesz mi tylko, co mam przynieść, dobra?

— Dzięki. Teraz przynieś stołek, one są na samej górze, a ja nie mogę sięgać tak wysoko jak ty.

Trzeciego dnia mam umówiony obiad z Jen, Angel i Alice. Dzisiaj Jen wybrała Dominion Cafe, więc idę tam na piechotę z biblioteki, pogwizdując niemelodyjnie. Czuję się niesamowicie zadowolona z siebie. Mam coś nowego do roboty, mam własne źródło dochodów, wiem parę rzeczy, o których panie na lunchu nie będą miały pojęcia, i gdybym tylko nie spędzała połowy czasu na jawie w lęku przed przyszłością, modląc się o wydostanie z tego szklanego więzienia i ponowny kontakt z Kay, pewnie mogłabym być całkiem szczęśliwa.

Cafe Dominion jest o wiele bardziej luksusowa, niż sugeruje nazwa, więc kiedy maître d’ prowadzi mnie do loży, gdzie urzęduje Jen, czuję, że jestem za mało elegancko ubrana. Mam na sobie prostą spódnicę i sweter, a ona jeszcze cudaczniejszą konstrukcję z tkanej owadziej plwociny. Na makijaż i włosy musi poświęcać ze trzy-cztery godziny dziennie. Angel zaś nie tyle próbuje ją naśladować, ile jest ciągnięta za nią w orszaku, natomiast Alice chyba czuje się nieswojo w ich towarzystwie. Ale co mnie to obchodzi? Są ludzie, można z nimi pogadać, zresztą jesteśmy połączone jedną punktacją, więc nie mogę ich ignorować. Tak pewnie starożytni myśleli o swoich rodzinach.

— Cześć wszystkim — mówię, odsuwając krzesło. — Co tam słychać?

Jen wskazuje metalowy kubełek na stojaku, owinięty jakąś szmatką.

— Na bogato! — obwieszcza. — Dziewczyny, dajcie Reeve kieliszek. Przyłączysz się na łyka Chateau Lafitte rocznik 59?

— Łyka…

Ściąga serwetkę z kubełka i widzę, że jest pełen lodu wokół butelki z zielonego szkła.

— Szampan — tłumaczy, trochę nieśmiało, Alice. — Wino z bąbelkami.

— Ja tam nie odmówię. — Angel podstawia smukły kieliszek, a Jen wyciąga butelkę i nalewa.

— A co to, jakaś specjalna okazja? — Jen i Angel normalnie nie piją przed zmrokiem. Czyli musi to być coś niesamowitego.

— No… — W oczach Jen widać wredny błysk. — Można by pomyśleć, że to z okazji, że wreszcie, po takim czasie, naprawiłaś to swoje społeczne niedociągnięcie.

Czuję, jak krew napływa mi do twarzy.

— Ale nie o to chodzi. — Co za menda. — Po prostu, to ostatni drink Alice na jakiś czas.

— Słucham? — Nie rozumiem, o co chodzi.

— Na jakieś osiem miesięcy — dodaje Alice, ocierając usta serwetką. Zerka to na mnie, to na Jen, jakby szukając w naszych oczach pomocy.

— Ja… — Oblizuję usta. — Jesteś w ciąży?

— Tak. — Alice pośpiesznie kiwa głową. Wygląda na nieszczęśliwą.

Za to Jen jest w ekstazie.

— Za Alice i jej dziecko! — Unosi kieliszek.

Powtarzam ten gest, nie chcąc być niekulturalna, ale pijąc łyk słodkiego, musującego wina, spoglądam Alice w oczy, i to jest jak wyładowanie elektrostatyczne: dokładnie widzę, co myśli.

— Za twoje zdrowie — mówię jej nad krawędzią kieliszka i jestem niemal pewna, że czyta między wierszami, bo garbi się lekko i upija odrobinę wina. Patrzę na Jen. — A ty? — pytam, zanim zdążę wyhamować swój za szybki język.

— Pewnie już niedługo — rzuca spokojnie Jen. — Wtedy mnie też postawicie szampana, co?

Udaje mi się przywołać widmo uśmiechu.

— Czyli bardzo chcesz mieć dziecko.

— Oczywiście. I na jednym nie poprzestanę. — Uśmiecha się do mnie współczująco. — Słyszałam o twojej pracy. Na pewno bardzo ci ciężko.

— Nie jest tak źle — wykrztuszam i uciekam do szklanki. Menda. — Ale wiesz, że Janis też jest w ciąży? — Jak ty mogłabyś nie wiedzieć. — Szkolę się, żeby ją zastąpić. — Co to, kurna, jest, Tydzień Przeciążania Systemu Podtrzymywania Życia? — To znaczy, że reszta będzie miała więcej pracy.

— Eee, pewnie będziesz następna — mówi Jen, z nonszalancką, łatwą pewnością, od której krzepnie mi krew. — Jak będziesz miała swoje, optyka ci się zmieni. Halo, kelner? Kelner! Poproszę kartę!

9. Tajemnica

Czas mija szybko, głównie dlatego, że popołudnia spędzam z nosem w encyklopedii, próbując zlikwidować swoją rozpaczliwą niewiedzę o polityce reprodukcyjnej ciemnych wieków. Co, jak wyczuwam, stawia mnie na niebezpiecznie przegranej pozycji.

Następny dzień jest pierwszym z czterech wolnych. Śpię jeszcze długo po tym, jak Sam wychodzi do biura. Potem idę na dół i ćwiczę. Teraz zamieszkany jest jeszcze jeden z dziewięciu innych domów na naszym kawałku ulicy. Mieszkają tam Nicki i Wolf, Wolf chodzi jednak do pracy, a lenistwo Nicky przekracza wszelkie moje wyobrażenia. Śpi do południa. Odbywam porządną godzinną przebieżkę, po której jestem cała mokra, ale już nic mnie nie boli ani nie brakuje mi tchu. W naszym biomie jest wiosna, więc zaczynają kwitnąć drzewa i krzewy. W powietrzu fruwa mnóstwo zapładniającego pyłu wydzielanego przez obupłciową roślinność. Łaskocze od niego w nosie, zmusza do kichania, lecz niektóre towarzyszące mu zapachy — wabiki na owady — są ładne.

Po ćwiczeniach biorę prysznic, ubieram się w przyzwoite ubranie i ruszam do centrum, żeby wydać trochę pieniędzy w sklepie z narzędziami. Lepiej się czuję, wiedząc, że wydaję własne pieniądze, nie Sama, choć zdaję sobie sprawę, że to głupie: to bezsensowne papierki wyprodukowane dla eksperymentu, a nie prawdziwa waluta. Wychodzę ze sklepu z lampą lutowniczą, cyną, kalafonią, wielką ilością miedzianego drutu i paroma innymi drobiazgami. Potem idę kupić rzeczy do domu.