Выбрать главу

Najpierw atakuję drogerię, uzbrojona w listę towarów, o których do wczoraj w ogóle nie słyszałam — znalezionych w encyklopedii pod hasłem o zdrowiu seksualnym. Niestety, sama wiedza, o co zapytać, nie przekłada się na możliwość zakupu i stopniowo dochodzę do wniosku, że w tych brakach jest jakaś prawidłowość. Mogę zrozumieć, dlaczego w wolnej sprzedaży nie ma środków opartych na progestagenie. Ale gąbki dopochwowe? Albo te plastikowe osłonki na penisa, o których czytałam? Po jakiejś godzinie poszukiwań stwierdzam, że drogeria zda się na nic. Natrafiłam na dość szokujący artykuł o religijnych poglądach na seks i rozmnażanie — teraz wydaje mi się, że drogerię zaopatrują na podstawie instrukcji od tych eklektycznych hierofantów. Coś mi mówi, że brak środków antykoncepcyjnych to nie przypadek. Aż dziwne, że dotąd nie słyszałam, żeby ktoś się na to skarżył.

W domu towarowym idzie mi lepiej — kupuję nową mikrofalówkę, kilka reflektorków z klipsem i parę innych drobiazgów. Potem szukam sklepu z towarami dla hobbystów. Znalezienie poszukiwanego towaru chwilę mi zajmuje, w końcu odkrywam go w rogu sklepu, w kartonie z pulpy — małe drewniane krosno tkackie. Razem z nim kupuję dużą ilość wełnianej przędzy, żeby nikt nie unosił brwi. Potem łapię taksówkę, jadę do domu i instaluję wszystkie łupy w garażu, do spółki z nieskończoną kuszą i innymi projektami.

Pora zacząć działać. Pora przestać się łudzić, że uda mi się wywalczyć wyjście, i przestać się oszukiwać, że wypuszczą mnie za (sprawdziłam kalendarz) dziewięćdziesiąt cztery megasekundy. Zapomnieć o kuszy i wszystkich tych zabawkach. Wybór jest trudny. Mogę się podporządkować jak wszyscy inni, zasymilować się w tym kieszonkowym ustroju, osiąść tu i zabrać się za hodowanie pokolenia niewiniątek, niemających pojęcia, że na zewnątrz jest inny świat. Kto wie? Czy po gigasekundzie będę w ogóle pamiętać, że miałam inne życie? Właściwie to moje przedoperacyjne ja nie pozostawiło mi wiele…

Albo mogę spróbować dowiedzieć się, co tu się naprawdę dzieje. Fiore i jego tajemniczy szef, biskup Yourdon, ewidentnie coś kombinują. To nie jest po prostu eksperymentalne archeologiczne społeczeństwo. Zbyt wiele elementów nie pasuje, gdy uważnie im się przyjrzeć. Jeśli odkryję, co oni knują, może uda mi się też znaleźć wyjście.

I dlatego mnóstwo czasu poświęcam na pracowite zdzieranie izolacji z kolejnych szpul miedzianego drucika i tkanie go na krośnie. Pierwszy krok, żeby ustalić o co tu chodzi: zapewnić sobie odrobinę prywatności. Potrzebna mi torebka na ramię wyłożona miedzianą plecionką plus elektryczny wysmażacz pluskiew (przerobiony z mikrofalówki) — bo nie ma mowy, żeby w tych sklepach zamówić sobie klatkę Faradaya, nie wyzwalając przy tym alarmów.

Utkanie metra kwadratowego miedzianego sukna zajmuje mi niemal dwa tygodnie. Pracuję w ciemności, po omacku. Ciężko się to robi. Druciki się łamią, zginają, zdjęcie izolacji trwa całe wieki, a poza tym, mam jeszcze pełnoetatową pracę.

Janis skarży się na pobolewanie w krzyżu, a co rano spędza masę czasu w toalecie, skąd wychodzi bardzo blada. Rzadziej rzuca dobrymi tekstami i żartami, a szkoda. Zaczyna też uwypuklać się w pasie. Robi dobrą minę, ale pod spodem chyba jest przerażona. Perspektywa porodu, jak u zwierzęcia (i całe związane z tym ryzyko i ból) przeraziłaby każdego, nawet bez dodatkowego napawającego lękiem faktu — że przykuwasz się na nieskończony czas do tego ustroju, a do współpracy zmuszą cię, biorąc na zakładnika produkt twojego bólu i łez. Dlatego chciałabym wiedzieć — czemu tu jeszcze nie ma ruchu oporu? Spodziewam się, że w panoptikonie organizatorzy czegoś takiego muszą być bardzo dyskretni — albo bardzo naiwni — ale wciąż zachodzę w głowę, dlaczego jeszcze nie widziałam najmniejszych oznak choćby potajemnego buntu.

Przeczytałam w bibliotece konstytucję YFH (wyłożoną na pulpicie przy samym wejściu, żeby każdy mógł się zapoznać) i to, czego w niej brakuje, jest równie istotne, jak to, co jest. Jest karta praw, która otwarcie wymienia „prawo do życia” (które, jeśli poczytać ciemnowieczną historię, nie oznacza tego, co przyszłoby do głowy naiwnemu współczesnemu czytelnikowi), a dalej wyraźnie pozbawia nas wszelkich nadziei na prawo do prywatności, co oznacza, że mogą mi to narzucić wbrew mojej woli. Błe. Konstytucja to specyfikacja publicznego protokołu, określająca parametry, w granicach których funkcjonuje tutejszy ustrój. Zanim tu weszłam, wydawała mi się nieistotna, teraz mnie przeraża — zauważam też, że nie mówi dokładnie nic o wolności poruszania się. A to jest aksjomat niemal wszystkich ustrojów, od czasu, gdy zakończenie wojen cenzorskich wymazało z mapy ostatnie gniazda oporu Osobliwej Żółcieni i dyktatur memetycznych. Ale na naszych półkach nie znajdzie się żadnej wiedzy na ten temat — w bibliotece historia kończy się na roku 2050, a w dodatku wszystko po roku 2005 jest dostępne tylko z terminali komputerowych, gdzie trzeba korzystać z zawiłego, tekstowego, dialogowego interfejsu, który wciąż z trudem usiłuję zgłębić.

W tym czasie stosunkowo mało widuję się z Samem. Po kłótni, a w sumie także po połowicznym pogodzeniu się, odsunął się ode mnie. Może to szok, po tym, jak się dowiedział o swojej płodności, ale trzyma się bardzo na dystans. Przed tym koszmarem, kiedy to zepsułam wszystko, co było między nami, przytulałam go, gdy wracał z pracy. Śmialiśmy się razem, gadaliśmy i (jestem tego pewna) zbliżaliśmy się do siebie. Natomiast od tamtej nocy i kłótni nawet się nie dotknęliśmy. Czuję się wyalienowana i trochę się boję. Gdybyśmy się dotknęli to… sama nie wiem. Postawmy sprawę uczciwie: popęd seksualny mam, lecz na myśl o zajściu tutaj w ciążę robię w gacie. Wprawdzie moglibyśmy, gdyby przyszła nam ochota na intymność, zaspokoić się na parę innych sposobów, ale cała sytuacja bardzo skutecznie nas od tego odstręcza. Dlatego właściwie nie mogę go winić, że tak mnie unika. Im szybciej się stąd wydostanie, tym szybciej będzie mógł popędzić na poszukiwanie swojej romantycznej miłości — zakładając, że dziwka nie postawiła na nim krzyżyka i w pięć sekund po tym, jak wszedł do eksperymentu, nie rozejrzała się za poliwspólnotą, z którą mogłaby radośnie powymieniać płyny ustrojowe. Sam ciągle to rozpamiętuje, a znając jego szczęście, zafiksował się na kimś, na kogo nawet bym nie spojrzała. Takie życie.

* * *

Po czterech tygodniach w nowej pracy, dwanaście tygodni przed początkiem urlopu macierzyńskiego Janis, znów budzę się z wrzaskiem z nocnego koszmaru.

Tym razem wygląda to inaczej. Obok mnie nie ma Sama, żeby podtrzymał mnie, kiedy się budzę. A po drugie, tym razem mam zimną pewność, że sen jest prawdziwy. To nie jest po prostu straszny sen, to coś, co faktycznie mi się przydarzyło. Coś, czego klinika nie miała mi wymazać.

Siedzę przy biurku w ciasnym prostokątnym pokoiku bez okien i drzwi. Ściany mają barwę starego złota, zmatowiałego ale opalizującego, siejącego dyfrakcyjnymi tęczami, gdy tylko odwrócę wzrok od biurka. Jestem w ortohumanoidalnym męskim ciele, a nie wojskowym mechu z poprzedniego koszmaru, i mam na sobie prostą tunikę z wzorem, który niewyraźnie kojarzy mi się z noszonym w klinice chirurgów-spowiedników.

Na pulpicie przede mną leży stosik arkuszy grubego papieru, ręcznie czerpanych, o nierównych brzegach. Zrobiłem go dawno temu, więc wszystkie urządzenia szpiegowskie w nim dawno zdechły ze starości. W lewej ręce trzymam prostą stalówkę z rączką wyrzeźbioną z kości — kości udowej mojego ostatniego ciała. Taki drobny kaprys. Po drugiej stronie stoi kałamarz z atramentem. Pamiętam, że skombinowanie go kosztowało mnie zadziwiająco dużo czasu i pieniędzy. Ten atrament nie ma historii. Zawieszone w nim cząsteczki węglowej sadzy mają losowy skład izotopowy. Nie da się nawet określić, z jakiego rejonu galaktyki pochodzi. Anonimowy atrament do zatrutego pióra. W sam raz pasuje…