Pośród spraw, o których wiemy bardzo niewiele, jest historia i pochodzenie pewnych wojskowych, których Osobliwa Żółcień zwerbowała na uśpionych agentów, gdy się zorientowała, że jest celem ataku dysydentów uzbrojonych w czyste, zbudowane od zera bramki A. To samo dotyczy niebezpiecznego elementu oportunistycznego, który wykorzystał możliwość przenoszenia ładunku bojowego przez Osobliwą Żółcień do stworzenia własnych kieszonkowych imperiów. Zwróciliśmy uwagę na Yourdona, Fiorego i Hantę, gdyż pojawiali się w kontekście organizacji wojen psychologicznych w nie mniej niż osiemnastu takich lokalnych dyktaturach. Są to ludzie niezwykle niebezpieczni, znajdują się jednak poza naszym zasięgiem, gdyż, mówiąc bez ogródek, świadczą jakieś usługi siłom zbrojnym Niewidzialnej Republiki.
Natomiast o uśpionych agentach wiemy tyle: w ostatnich paru megasekundach, zanim sojuszowi udało się odizolować, a potem wyeliminować ostatnie podsieci Osobliwej Żółcieni, wyżej postawionym osobom z niektórych dyktatur udało się zejść do podziemia. Od końca wojny minęły już prawie dwie gigasekundy, więc większość ludzi uważa istnienie niedobitków Żółcieni za fikcję. Ja jednak nie uważam, że można ignorować zagrożenie tylko dlatego, że brzmi nieprawdopodobnie. Jeśli Osobliwa Żółcień naprawdę utworzyła sobie uśpione komórki, rezerwowe nisze infekcyjne zaprojektowane, by obudzić się długo po Stłumieniu pierwszej fali, to nasza zbiorowa niechęć do ich tropienia jest katastrofalnie krótkowzroczna. A niepokoję się zwłaszcza dlatego, że niektóre aspekty protokołu eksperymentalnego Ustroju YFH wyglądają na bardzo podatne na tego typu poprawki.
Mój główny powód do przejścia przez Ciebie głębokiej redakcji pamięci przed wprowadzeniem do Ustroju YFH jest następujący: podejrzewam, że wchodzący tam osobnicy są przed wydaniem nowych ciał przepuszczani przez bramkę A zarażoną aktywną, zmodyfikowaną kopią Osobliwej Żółcieni. Dlatego wyprzedzające usunięcie pamięci to jedyny pewny sposób, aby bramka nie zidentyfikowała Cię jako zagrożenia dla swych właścicieli, które należy wyeliminować.
Przyglądam się, jak piszę ten list do samego siebie. Czytam go tak łatwo, jakby był wyryty na mojej skórze. Na papierze nie widzę jednak żadnego śladu, bo moje dawne ja zapomniało maczać pióro w atramencie, więc od dłuższego czasu tylko wydrapuje w chropowatych arkuszach niewidoczne wgłębienia. Chyba stoję mu za plecami, choć jego głowy nie widzę. I usiłuję na niego wrzasnąć: „Nie! Nie! Nie tak to się robi!”, ale nic z tego nie wychodzi, bo to sen; kiedy próbuję chwycić pióro, ręka przechodzi mi na wylot przez jego nadgarstek, a on wciąż pisze mi po nagim mózgu atramentem z krwi i neuroprzekaźników.
Zaczynam panikować, bo zamknięcie z nim w tej celi sprowadziło falę wspomnień, które sprytnie wytłumił, żeby nie wykryła ich cenzura Osobliwej Żółcieni. To animowana orgia okropności, triumfów i niepohamowanego życia. Nie do zniesienia, zbyt wyrazista — przypominam sobie teraz resztę poprzedniego snu, tego o mieczach, zbrojach i odwracalnej masakrze w wyzwolonym warunkowo walcu pewnego ustroju. Pamiętam, że pod koniec, po wrzuceniu paru ostatnich głów, bramka A zawiesiła się, pamiętam, jak Loral odwróciła się do mnie i powiedziała: „No i chuj”, głosem pełnym niesmaku i znużenia światem. Potem odchodzę i zarządzam sobie głębokie kasowanie, bo wiem, że jeśli tego nie zrobię, będę budzić się z wrzaskiem przez całe lata…
…i budzę się, i biegnę do toalety, ledwo zdążając, gdy żołądek kurczy się konwulsyjnie, próbuje wyleźć mi przez gardło i uciec.
Nie wierzę, że robiłam takie rzeczy. Nie wierzę, że mogłam popełniać takie zbrodnie. Pamiętam jednak tę masakrę, jakby była wczoraj. A jeśli ta pamięć jest fałszywa, to co z resztą mojej osoby?
Niezupełnie przypadkiem, następnego dnia pierwszy raz wychodzę z nową torbą. Rozpoczęła swe życie jako prostokątny przedmiot z zielonego winylu. Teraz ma w środku czarną, nylonową podszewkę, którą wszyłam tam, klnąc i ssąc pokłute palce, żeby ukryć wklejoną pod spód plecionkę ze lśniącej miedzi. Wygląda jak normalna torba na zakupy, dopóki nie zakryje się wnętrza klapą z podszewki. Wtedy wygląda jak normalna torba na zakupy z zawartością przykrytą czarną klapą. Teraz mam w środku karton bardzo mocnej mielonej kawy, papierowy filtr i parę innych drobiazgów, pojedynczo niewinnych, ale w komplecie zgubnych, jeśli tylko ktoś wie, na co patrzy. To dobrze, że ta torba wygląda tak anonimowo, bo jeśli nie wyhalucynowałam sobie tych wspomnień, dziś przyniosę do domu coś o wiele mniej niewinnego niż kawa.
Wchodzę do biblioteki, jak zwykle trochę wcześniej, i zastaję Janis w pokoiku na zapleczu, bladą i marnie wyglądającą.
— Poranne mdłości? — pytam, a ona kiwa głową. — Współczuję. Posłuchaj, a może posiedzisz sobie tutaj, a ja porozkładam zwroty? Unieś nogi. Jeśli nie będę sobie mogła z czymś poradzić, to cię zawołam.
— Dzięki. Tak zrobię. — Opiera się z powrotem o ścianę. — Nie przychodziłabym, ale będzie Fiore…
— Zostaw go mnie — mówię, starając się nie okazać zdziwienia. Nie spodziewałam się go tak szybko, ale torbę już mam, więc…
— Na pewno? — pyta.
— Tak. — Uśmiecham się uspokajająco. — Nic się nie bój, tylko go wpuszczę i zostawię tam z jego sprawami.
— No dobra — odpowiada z wdzięcznością, a ja wychodzę i zabieram się do pracy.
Najpierw ładuję na wózek wczorajsze zwroty i jeżdżę wzdłuż regałów, odstawiając je najszybciej jak potrafię. To trwa tylko parę minut — większość współwięźniów nie zdaje sobie sprawy, że lektura jest w repertuarze rozrywek, a zaledwie garstka regularnie coś wypożycza. Potem jednak pomijam odkurzanie i sprzątanie, które powinnam dziś zarządzić. Biorę natomiast torbę zza kontuaru, wrzucam na dolną półkę wózka i idę do półek w czytelni naukowej, obok pokoju gdzie są przechowywane kościelne dokumenty.
Do torby wędruje słownik seksualnych tabu, dostępny tylko w czytelni, bo jakaś cudaczna interpretacja ciemnowiecznych obyczajów mówi, że bibliotekom nie wolno wypożyczać takich rzeczy. To moja przykrywka na wypadek wpadki, coś brzydkiego, ale ewidentnie banalnego. Potem zostawiam wózek tam, gdzie stał, z torbą upchniętą na dnie, gdzie jej na pierwszy rzut oka nie widać. Wracam za kontuar. Pocą mi się dłonie. Do archiwum ma przyjść Fiore, co oznacza popchnięcie moich planów do przodu. Wcześniej zawsze zajmowała się nim Janis, ale dziś źle się czuje, ja tu rządzę, zresztą nie ma sensu odwlekać tego co nieuniknione. Ewentualne wykręty już i tak mam przygotowane. Ostatnio mało co spałam, ciągle przepowiadając je sobie w myślach.
Wczesnym przedpołudniem przyjeżdża czarny samochód i parkuje pod schodami do biblioteki. Odkładam czytaną książkę, staję za kontuarem i czekam. Zombiak-szofer w liberii wychodzi i, stojąc z boku, otwiera tylne drzwi. Z wozu wysiada pulchny mężczyzna. Czarne, tłuste włosy połyskują w słońcu. Biała kreska koloratki sprawia, że jego twarz odcina się od reszty, jakby nie należała do tego samego świata co tułów. Idzie schodami do drzwi, otwiera je i podchodzi do kontuaru.